Z podziękowaniem dla Beaty Szewczyk
Widać zapowiedzi wiosny. Czas wyrwać się z zimowego snu, aby to sobie ułatwić przenoszę się dziś na Bałtyk, do wspomnień czasów dla wielu już prehistorycznych. A tematem niech będzie nawigacja, na swój sposób królowa nauk wymaganych przy dawniejszym robieniu doktoratów uprawniających do otrzymania stopni żeglarskich.
Dzisiejsi nawigatorzy mają komfort. Sygnał satelitarny, odbiorniki z kolorowymi wyświetlaczami, coraz dokładniejsze i samoaktualizujące się mapy i oprogramowanie pozwalające na integrowanie i interpretację informacji pochodzących z różnych źródeł i przewidywanie zdarzeń przyszłych.
Nadal wszystko „samo się nie zrobi”. Mapy bywają niedokładne albo mają nieciągłości w informacji. Czasem jakieś urządzenie zawiedzie. Czasem ktoś popełni błąd w konfiguracji oprogramowania. Częściej myli się w interpretacji tego co widzi, choćby zapominając, że zmiana skali mapy zmienia ilość widocznych szczegółów i informacji. Typowe jest wyznaczanie drogi „na skróty”, nie bacząc, że na kresce do celu jest niewidoczna w tym momencie przeszkoda. Znamy taki wypadek nawet na środku oceanu!
Komfort nie może oznaczać zwolnienia z myślenia
Kiedyś z nawigacją było inaczej. Na pewno ciekawiej, choć trudniej. No i kosztowało więcej czasu, który dziś możemy spożytkować inaczej, czasem nawet przyjemniej.
Każdy absolwent kursu „na patent” powinien był także dziś usłyszeć o nawigacji zliczeniowej, kiedy to znając (w przybliżeniu!) kierunek, w jakim się poruszamy oraz prędkość, a także (dokładniej) punkt wyjścia i czas, mogliśmy na mapie wykreślić kreskę i odmierzywszy drogę powiedzieć z dumą: „Tu prawdopodobnie jesteśmy”. Tak żeglował Kolumb. No i w Indie (fakt: Zachodnie) trafił. Bez GPS. Nawet bez sekstansu.
Kiedy już zbliżyliśmy się do lądu wchodziła do akcji nawigacja terestryczna (ziemska!) oparta o obserwację możliwych do zidentyfikowania okiem, a oznaczonych dokładnie na mapach, obiektów. Absolwent kursu na patent dowiadywał się, że to przede wszystkim latarnie morskie. No i wtedy zaczynało się: charakterystyki świateł, oznaczenie na mapach, zasięg świetlny, geograficzny, a faktyczna widzialność światła.
W tym zamęcie – zabawa na kursie zimą, „na sucho” – kursantowi pozostawało w pamięci jedno powiedzonko: „Jak się ściemni, to się wyjaśni”. Faktycznie, pojawienie się świateł po zmroku dużo mogło wyjaśnić, najczęściej wszystko. Oczywiście pod warunkiem, że światła były prawdziwe, w miejscach pokazanych na mapie, a nie fikcyjne, jak to się autorowi przydarzyło w II połowie XX wieku. A wydawałoby się, że fałszywe światła to domena piratów brzegowych sprzed wieków…
No dobrze: po zmierzchu. A co w dzień? Don Jorge opisuje swoje zabawy z radiolatarniami, sam namierzałem lotniczy sygnał z Rønne za pomocą tranzystorowego (kto wie co to?) radyjka „Meridian”, czy też „Okiean”. To jednak były tylko takie zabawy raczej – nigdy nie trafiłem na jacht wyposażony w profesjonalny radionamiernik albo odbiornik Decca.
Trzeba było więc mieć punkty odniesienia w dzień. I takimi znakami dawni nawigatorzy dysponowali. Podstawowe źródła informacji były dwa. Mapy brzegowe, na których nanoszono lepiej widoczne z morza obiekty. Obok latarń morskich, wieże kościołów, czy maszty radiostacji, czasem jakieś inne charakterystyczne budynki. I księga locji. W niej opisywano takie punkty orientacyjne. Zamieszczano też rysowane piórkiem panoramy fragmentów wybrzeża: obok wejść do portów, właśnie takie charakterystyczne miejsca.
Fragment polskiej mapy nr 1 z 1927 roku za: kmdr por. mgr inż. Jacek Kijakowski, Oddział Kartografii Morskiej BHMW „Zatoka Gdańska na polskich mapach morskich”
Każdy przytomniejszy sternik jachtowy (stopień pozwalający pełnić w prl funkcję drugiego lub trzeciego oficera, pierwszy był zarezerwowany dla sternika morskiego) z grubsza znał te miejsca.
Na Zatoce Gdańskiej były to szpiczaste wieże kościołów w Swarzewie i Kużnicy i na Domu Rybaka we Władysławowie, kościoła w Jastarni z zieloną kopułą, wiecznie dymiący komin zakładu balneologiczego w Sopocie. Potem doszły kominy elektrociepłowni we Wrzeszczu i w Chyloni i dźwigi Portu Północnego. Jeszcze później pojawiły się biała wieża ośrodka prezydenckiego i „jajo” w Helu. A już ostatnio „Sea Towers” i szklany wieżowiec w Oliwie. Oczywiście, część tych obiektów nie ma dokładnych pozycji nawet na mapach papierowych, ale bywalcom służą dla orientacji znakomicie.
NA morzu takim łatwo rozpoznawalnym w dzień obiektem, czy raczej miejscem, był oczywiście Przylądek Rozewie. Dalej wybrzeże polskie jest monotonne i nie ma zbyt wielu charakterystycznych miejsc. Kościoły w Cisowie, Rusinowie, czy Sarbinowie, ale też na przykład wysokie elewatory w Darłowie, to przykłady obiektów pokazywanych na mapach i w locji. Elewatory zostały rozebrane, zastąpił je potężny apartamentowiec postawiony przy samym awantporcie w Darłówku. Inne takie obiekty to sanatoryjne wieżowce-szafy w Dziwnówku i monstrualny hotel „Gołebiewski” w Pobierowie. Oczywiście nie ma ich na mapach morskich, lecz stanowią niezłe znaki orientacyjne.
Podejście do Darłówka od zachodu
No i już na deser powiem o punkcie orientacyjnym na naszym wybrzeżu wyjątkowym. To Góra Rowokół, która znajduje się między Łebą, a Rowami. Mimo, iż położona jest w linii prostej dobre 6 km od wybrzeża, to z racji swojej wysokości jest z morza świetnie widoczna. 115 m nad poziomem morza oznaczają, że dominuje nawet nad wydmowymi wzgórzami na pierwszym planie. Dodatkową wartością jest kształt – z każdego kierunku niemal regularny stożek – jak wulkan z książeczek dla dzieci.
Rowokół, w pół drogo między Rowami, a Czolpinem
Nic dziwnego, że „Reefcoll” albo „Refkul” pojawia się na morskich mapach co najmniej od XVII wieku. Z całą pewnością góra była znakiem orientacyjnym wiele wieków wcześniej. Była także miejscem obronnym (do dziś są ślady grodziska) i miejscem kultu w czasach przedchrześcjańskich. Zapewne w średniowieczu pojawiła się katolicka kaplica – nie jest pewne, czy pod wezwaniem Najświętszej Panny Marii, czy też patrona rybaków i marynarzy Św. Mikołaja. Po pojawieniu się Reformacji miejsce uległo zapomnieniu i zniszczeniu, resztki fundamentów trwały jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu.
Tak to kiedyś było. Jak napisałem na wstępie, dziś jest łatwiej. Metody sprzed lat można uznać za niepotrzebne. Przy odrobinie dobrej woli i starania, w żegludze bałtyckiej możemy mieć pewność, że dopóki ktoś nie wyłączy całego systemu GPS, nawigacja elektroniczna będzie nam działać. To tylko kwestia dublowania zasilania i urządzeń, a w czasach smartfonów nie jest problemem posiadać zapasowy „system nawigacyjny” w rękach każdego załoganta. Dla mnie jednak umiejętność zidentyfikowania punktów na lądzie ma nadal zaletę, choćby taką, że bez wysilania wzroku w jaskrawym słońcu mogę zgrubnie kontrolować gdzie jacht sie znajduje. No i fajnie jest móc odpowiedzieć z wystudiowaną nonszalancją na pytanie zaciekawionej załogantki: „Gdzie jesteśmy?” – „Widać kościół w Cisowie, zaraz zobaczymy Darłowo”.
Od dziś mamy podobno meteorologiczną wiosnę. No to zdrowo zmierzajmy do sezonu!
1 marca 2021