Zimową porą 78 – czyli Colonel pandemicznie ale nie panicznie

 

Nasze życie stanęło na głowie. Rząd nam funduje coraz to nowe sukcesy oraz zmiany zasad. To śmieszna strona codzienności. Niestety jest i strona tragiczna. Codziennie niemal dowiaduję się o śmierci kogoś, kogo znałem, lub kogoś osobiście nieznanego ale jakoś dla mnie znaczącego. Tylko drobna cząstka tych odejść to naturalny proces, wszak „z mojej półki już biorą”. Reszta to wróg szalejący po świecie. Strachu ciągle nie odczuwam, bardziej uciążliwość. Nie tyle nawet uwięzienia, braku kontaktów, ile świadomości ograniczeń – bezprawnych, a przecież koniecznych. Koniecznych na tyle, że części z nich przestrzegałbym, nawet gdyby je oficjalnie zniesiono. Tak czy owak: objawów paniki i depresji, o których lubią trąbić media, nie zauważam, sam nie odczuwam.

Zabrałem się za przygotowania do sezonu. Czynię to na przekór zimie. Co prawda Pucyfik wygląda jeszcze tak, jak na zdjęciu, ale wiem, że wszystko co złe, czasem pozornie atrakcyjne, choć niebezpieczne i zabójcze – wszystko co złe mija. Tak jak minie ten lód.

Pracuję nad „repatriacją” TEQUILI pod biało-czerwoną. Wiem, że przy braku stabilizacji prawa w RP, jest tu pewne ryzyko problemów biurokratycznych, a nawet kosztów, lecz szczególnie w tym momencie historycznym tak chcę. Zmiana bandery umożliwi uzyskanie MMSI. Nowe radio VHF z funkcją selektywnego wywołania już leży w pokoju. A na komputerze układają się puzzle kolejnych etapów tegorocznego rejsu. Kandydatur jest sporo, teraz muszę dopasować wszystko tak, by ułożyć terminy, punkty wymian i trasy, spełniając maksimum oczekiwań. Te przygotowania też prowadzę dostojnie, z rozwagą i bez paniki, mam dwa miesiące czasu… niespełna.

Tymczasem trwa okres nagradzania żeglarzy za osiągnięcia minionego sezonu. I tak przypomniały mi się dyskusje rodzinne sprzed niemal 50 lat. Wtedy to pojawiły się pierwsze nagrody dla żeglarzy (jeśli pominąć organizacyjne lub ministerialne nagrody czysto zawodnicze, sportowe). Od roku 1970 w nagradzanie zaangażowały się media i tzw. „oficjele”. Żeglarstwo zaczęło być sprawą państwową i prestiżową. We wspomnianych dyskusjach zaprezentowałem poglądy kontrowersyjne i te kontrowersje mocno się w nich zaznaczyły. Postawiłem wtedy dwie tezy.

Po pierwsze, że mnożenie stopni nagród i wyróżnień lub kategorii, za jakie są one przyznawane, w pewien sposób deprecjonuje nagrodę główną. Z jednej strony w jakimś stopniu jest to teraz bardziej widoczne, bo rozwój żeglarstwa (i mediów żeglarskich) oraz decentralizacja, spowodowały w ostatnich latach jeszcze większy wysyp nagród. Odwrotna strona medalu jest taka, że ta ilość pozwala dostrzec  i docenić różne rodzaje aktywności i sukcesów, uhonorować sprawy nieporównywalne ze sobą. Coś jak w filmowych Oskarach: wyobraźmy sobie, że jest tylko Oskar za reżyserię. A co scenarzyści, kompozytorzy, producenci i AKTORZY. Poprawie się politycznie: aktorki i aktorzy! No i nie ma różnych „Lwów”, „Niedźwiedzi” itd. Tak więc po latach jestem skłonny wycofać się z tamtego radykalnie młodzieńczego stanowiska.

Oczywiście niemal zawsze jakość decyzji jury najstarszej nagrody: „Rejsu Roku” była taka, że „Srebrny Sekstant” był przez pół wieku nagrodą najbardziej prestiżową. Myślę, że taki punkt odniesienia powinien pozostać, warto tego nie zmarnować, szczególnie w czasach, kiedy wiele wartości deprecjonujemy lub trwonimy.

O drugim punkcie spornym nie myślałem zbyt wiele przez te pól wieku, choć od czasu do czasu obserwacja życia mi go przypominała. Nie był on tak kontrowersyjny w rodzinie, tu poglądy mieliśmy bardziej zbliżone. Przewidywałem osobiście, że nagroda pobudzi do działania łowców nagrody, ludzi, którzy będą organizować rejsy, czy wybierać trasy, wyłącznie dla jej zdobycia, Obserwowałem wielu laureatów – część tylko w publicznym życiu żeglarskim, część także w trakcie organizacji rejsów, żmudnych przygotowań, także podczas ich trwania. Wydaje mi się, że większość z nich żegluje BO ŻEGLUJE. Część to sportowcy-zawodnicy, którzy po prostu muszą rywalizować i walczyć o zwycięstwa. Dla nich wszystkich nagrody żeglarskie są miłym, czasem krępującym dodatkiem, liczy się żeglarstwo.

Szkwał” na planie filmu „Miasto z morza” (materiał Zbigniewa Wernera)

Są jednak i tacy, którzy nie żeglują, nie ścigają się, ponoszą trud żeglarstwa po to, by doczekać się tytułu, statuetki, dyplomu, by udekorować ścianę, czy półkę w domu. Czasem, by udowodnić swoją wyższość nad kimś. To rodzi dla nich cierpienie zamiast radości bycia na morzu. Czasem rodzi konflikty, urazy, plotki i pomówienia.

Takie żeglarstwo to nie mój styl, nie moja pasja, lecz przyjmuję do wiadomości jego istnienie. „Niech każdy sobie żegluje, jak lubi” – ten cytat z Andrzeja Koryckiego już w „Zimowej porze” był. Zawsze jest aktualny.

Gdy to piszę, znam już decyzję jury Nagrody Honorowej SAJ, nie mogę jednak nic napisać przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu na stronie SAJ. Aktywni członkowie Stowarzyszenia domyślą się po materiale ilustracyjnym. Ja tylko wrócę do idei Nagrody. Postanowiliśmy przyznawać zawsze tylko jedną nagrodę w roku. Postanowiliśmy nie nagradzać „wyczynów”, rekordów, wygranych regat. Szukamy żeglarzy, których żeglowanie i działalność powinny być jakimś wzorcem, szczególnie w środowisku „przyjemniaczków”, armatorów niekomercyjnych małych jachtów, zwykłych szarych żeglarzy. Jak do tej pory każdy laureat był inny, pochodzili z różnych środowisk, organizacji, różne były ich żeglarskie zainteresowania i dokonania, różnorodne także wzorce dostrzegane przez jury.

I dlatego pozostanę pliszką, co swój sajowski ogonek chwali.