Zimową porą 68 – czyli Colonel o tym, że nic nie jest na zawsze

 

Lato skończyło się 17 października o 1508. Wtedy to TEQUILA wylądowała bezpiecznie na zimowym łożu. Zanim do tego doszło było kilka przygód, silnik po raz pierwszy w tym sezonie powiedział „Basta!” i zaniemówił, potem mielizna na refulowanym właśnie torze z Kuźnicy, pomoc sympatycznego rybaka z tego portu, w międzyczasie okazało się, że jakiś geniusz musiał latem położyć coś ciężkiego na zmagazynowanym łożu, co zaowocowało pogięciem śrub rzymskich M20 i wykluczającym ustawienie jachtu zbliżeniem łap do siebie. Zanim jacht doszedł do Pucka, łoże udało się naprawić, potem już prace przy roztaklowaniu poszły błyskawicznie, no i… zima.

Gdzie by się nie rozejrzeć, wszędzie te same smutne operacje, żagle idą w dół, jachty w górę, trwają prace porządkowe, planowanie remontów i udoskonaleń do wykonania przez zimę. Zaczął się też cykl imprez towarzyskich kończących sezon, SIZ-y, spotkania grup z forów żeglarskich, oficjalne uroczystości klubów i organizacji. Są też szczęściarze, którzy wciąż pływają, dla armatorów małych jachtów sezon definitywnie się jednak zakończył.

A był to sezon piękny. Całkiem przyzwoite lato, sporo fajnych rejsów, były awarie, ba nawet tragedie, lecz ich ilość intuicyjnie wydaje nie przekraczać przeciętnej ostatnich lat, może być nawet nieco niższa. Oczywiście ideałem byłoby, gdyby nieszczęść unikać zawsze i w całości. To realne nie jest, morze zawsze pozostanie morzem. Warto jednak dbać o minimalizację ryzyka. Nie poprzez nakładanie biurokratycznych ograniczeń, nie poprzez urzędnicze kontrole i ingerencje, a przez samokształcenie, i propagowanie zdrowego rozsądku. Przydałoby sie też poprawienie zdolności naszych służb – te „nieśmiertelne” śmigłowce SAR!

Zaczęła się więc zimowa pora i znów, by ją przetrwać, wracam do tych tekścików. Tym chętniej, że spotykałem się z  życzliwymi pytaniami Czytelników od ten powrót. To już będzie siódma taka zima!

O moim osobistym sezonie tu nie napiszę, dostałem polecenie napisania odrębnej relacji, co już samo przez się jest trudne: w czteromiesięcznym rejsie NIC się nie działo. Napisanie dwóch relacji jest po prostu niewykonalne. Na bieżąco pojawiały się w Internecie przede wszystkim informacje z odwiedzanych portów, do nich, kto chce, z łatwością dotrze.

Są też i refleksje. Dla mnie było to sześćdziesięciolecie żeglowania w ogóle, pięćdziesięciolecie pierwszego rejsu pełnomorskiego i czterdziestolecie kapitaństwa. Kawał czasu, wiele radości, a i wydarzenia, które dla mnie pozostaną cierniem w sercu na zawsze.

W tym roku osobiście poruszyły mnie kontrole przeprowadzane w morzu przez jednostki Straży Granicznej, z wejściem funkcjonariuszy na pokład. Osobiście zetknąłem się z tym dwukrotnie, wiem też i o innych przypadkach.

Nie zamierzam rozpętywać tu dyskusji o celowości takiego działania, ani polemizować ze spodziewanym ich uzasadnieniem przez szefostwo służb. Do tego trzeba podkreślić, że sami funkcjonariusze byli uprzejmi, starali się, by cała procedura była możliwie nieuciążliwa, a do  burty TEQUILI podchodzili „miękkimi i lekkimi pływadłami”, nie zagrażającymi jachtowi.

Przez trzydzieści lat żeglowania w czasach peerelu nie spotkałem się z tym osobiście ani razu!  Całe szczęście, bo w tamtych latach ówczesne WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) nie dysponowały lekkim sprzętem, typu pontonów, czy RIB-ów, a podejście okrętu patrolowego na fali do burty jachtu musiało się zawsze skończyć źle. Dla jachtu!

Patrolowiec przyjęty na stan przez Kaszubski Dywizjon WOP w 1959 roku

Polskie okręty, przynajmniej za mojej pamięci, zachowywały się na ogół w sposób zgodny z elementarną dobrą praktyką morską. Zresztą każdy jacht wychodzący poza wody wewnętrzne, był szczegółowo kontrolowany przez uzbrojonych żołnierzy, podejście do GPK (Graniczny Punkt Kontrolny), było rutyną, co niekiedy bywało całkiem kłopotliwe. Szczególną złą sławą cieszył się GPK w Świnoujściu, gdzie keja była krótka i za wysoka dla jachtów, najeżona w sąsiedztwie kamieniami i sterczącymi prętami zbrojeniowymi, do tego na prądzie i zafalowaniu od pobliskiego wejścia do portu.

Po mesach krążyły też opowieści o jednym z jachtów pod wojenną banderą (do dziś istniejącym, nie wymienię więc nazwy), którego wopowska załoga potrafiła sobie podejść w morzu do burty innego jachtu, przy czym „koledzy żeglarze”, ubrani po cywilnemu, za to podpici i wymachujący pistoletami, grozili jego załodze… właściwie nie wiadomo czym.

Znacznie bardziej dramatyczne zdarzenia miewały miejsce z drugiej strony Wybrzeża. Rozgraniczenie na Zatoce Pomorskiej między „bratnimi” państwami przez cały okres komunizmu było nie do końca uzgodnione. A że najkrótsza droga ze Świnoujścia na zachód i północ prowadzi wzdłuż wybrzeża Rugii, to raz po raz zdarzało się, że gdzieś z pod Greiswalder Oie albo z Sassnitz, wypadał szary kształt okrętu Volksmarine. No i tu potrafiło się zdarzać różnie: od pokrzykiwania (tylko po niemiecku!) przez megafon, po dochodzenie na fali do burty, a nawet przymusowe odholowanie do bazy. Osobiście bardzo pilnowałem, by do tego wybrzeża się po prostu nie zbliżać.

Po zjednoczeniu Niemiec zrobiło się spokojnie, a po wejściu Polski do Strefy Schengen o służbach granicznych zaczęliśmy zapominać. No cóż, jak widać pochopnie.

Pamiętajmy więc, że świat nie jest niezmienny i że postęp czasem bywa zatrzymywany. Chwilowo!

29 października  2019