Zimową porą 60 – czyli Colonel kontrowersyjnie o świętowaniu

Już za moment będzie Narodowe Święto Niepodległości, przez bezmyślnych i niedouczonych zwane Dniem Niepodległości. Takowy jest obchodzony 4 lipca w Stanach Zjednoczonych, a jak na razie 52 stanem nie jesteśmy i z pewnością nam to nie grozi, raczej już braterskie stowarzyszenie z zupełnie innym mocarstwem.

To, co nazwano Narodowym Świętem Niepodległości obchodzimy 11 listopada. Data dość przypadkowa. Ani to data powołania pierwszego rządu Daszyńskiego (7 listopada), ani powrotu Piłsudskiego z Magdeburga (10) ani powołania rządu w Warszawie (17), ani notyfikacji niepodległości innym państwom (18 – nawiasem mówiąc, pierwsi uznali ją Niemcy!). Data dotyczy podpisania zawieszenia broni na froncie zachodnim w roku 1918, a święto w Polsce obchodzono tylko dwukrotnie tuż przed II wojną światową. Dopiero komunistyczna nienawiść do II RP zbudowała pozytywne emocje społeczne wokół akurat tej daty.

Dziś jednak święto wrosło w naszą tożsamość i stało się datą symboliczną. Od lat, bardzo wielu, mam zwyczaj obchodzić je po swojemu. W tym roku, zniesmaczenie wobec cyrku zaistniałego w sferze publicznej, zapewne każe mi to ograniczyć się do bardzo osobistego minimum. Fragmentem jest ten tekst – wspomnieniowy.

Żaden proces historyczny nie jest jednym, nagłym i nieosadzonym w realiach wydarzeniem. (Czasem tylko nie potrafimy na czas dojrzeć implikacji tego, co właśnie trwa). Tak było i z niepodległością, której stulecie obchodzimy. Stawała się, wypracowywaliśmy ją krok po kroku. A co za tym idzie, tak było z różnymi aktywnościami Polaków, w tym z żeglarstwem.

Polska nigdy nie była krajem morskim, wprost przeciwnie zawsze bardzo lądowym, kto wie, czy nie najbardziej po za Szwajcarią, w Europie. (Krytykom tej tezy przypomnę, że Austro – Węgry, a więc i Austria, i Węgry, i Czechy i Słowacja miały dostęp do mórz i flotę). Wszystkie nasze interesy gospodarcze, polityczne, militarne i kulturowe były dokładnie i absolutnie lądowe. Może w pewnym stopniu podobnie było z państwem moskiewskim. Mimo to, od zarania niepodległości dostrzegano rolę morza, w II RP przesadnie ją akcentując propagandowo, lecz w wymiarze realnym tworząc fundamenty, na których do dziś się opieramy. To dzieło wielkie i niepowtarzalne.

Tak było i z żeglarstwem. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic…” – razem mamy tyle, by stworzyć Polskę na morzu. Niewielki fragment tej epickiej historii dotyczy mojego miasta: Wejherowa. Przypomnijmy, że niepodległa Polska przyszła do Wejherowa dopiero po 10 lutego 1920 roku, a już na początku kwietnia w mieście tym znalazł się Urząd Marynarki Handlowej, najważniejsza ówcześnie instytucja kierowana przez kpt. Józefa Poznańskiego.

Pierwszy z prawej budynek, w którym mieścił się Urząd Marynarki Handlowej, Wejherowo, Dworcowa7, dziś Kaszubsko-Pomorska Szkoła Wyższa (zdjęcie archiwalne ze strony UM w Gdyni)

Czas wreszcie wyjaśnić, dlaczego piszę o tamtym Wejherowie w żeglarskim felietoniku. Po prostu: miały tu miejsce fakty istotne dla historii początków polskiego żeglarstwa. O tych wydarzeniach wspominało się kiedyś lakonicznie na wykładzie z historii żeglarstwa obowiązkowym przy „szkoleniu na stopień” kursanci wyklepywali tę informacje bezrefleksyjnie na „egzaminie na patent”, zapominali i tyle. No to przywróćmy pamięć.

 Rzecz zaczyna się na Dalekim Wschodzie, nad Morzem Japońskim, na samym końcu świeżo zbudowanej Kolei Transsyberyjskiej, czyli we Władywostoku. Po upadku caratu powstał tam polski hufiec harcerski, złożony z drużyny męskiej i żeńskiej. Kilka miesięcy później pojawił się we Władywostoku lekarz Józef Jakóbkiewicz, syn zesłanego na Syberię powstańca z 1863 roku. W tamtych czasach lekarze nie tylko leczyli, często bywali także społecznikami (wiem to także z rodzinnych doświadczeń). Mimo młodego wieku (urodzony w 1892 roku) i krótkiej praktyki, doktor Jakóbkiewicz został naczelnym lekarzem sanitarnym z zadaniem opanowania szalejących epidemii chorób zakaźnych. Bez szczepień nie było to zadaniem łatwym. Mimo wielkości i trudności zadania, Jakóbkiewicz zajął się także działalnością społeczną i narodową, a szczególnie gromadzeniem we Władywostoku bezdomnych polskich dzieci rozproszonych po rewolucyjnej Syberii. Obok zapewnienia dachu nad głową i elementarnej opieki należało zająć się ich wychowaniem i tu pomocne okazało się świeżo powstające harcerstwo. Hufiec, zwany potem Syberyjskim, rozrósł się z kilkudziesięciu do kilkuset członków. Jakóbkiewicz podchwycił inicjatywę Drużyny Harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki z Władywostoku i dostrzegając walory wychowania i edukacji przez sport, szczególnie przez żeglarstwo, rozszerzył je na cały hufiec.

Harcerze zdobyli kilka szalup, użyczonych przez przyjaciół Jakóbkiewicza z tamtejszej kolonii japońskiej. Były to łodzie dziesięciowiosłowe i tylko jedna z nich, nazwana FALA, miała lugrowy żagiel, co pozwalało na naukę żeglowania. Od kwietnia do listopada sprzęt ten służył do pływania w czasie wolnym od nauki szkolnej oraz do niedzielnych wypraw po zatoce Złoty Róg. Wakacje spędzała młodzież z doktorem Jakóbkiewiczem i drużynowym Antonim Gregorkiewiczem w obozach na Russkim Ostrowie. Były to pierwsze polskie obozy żeglarskie.

Przez dwa lata poprzez drużyny i flotyllę harcerską przewinęło się kilkaset osób; gdy odchodzili najstarsi, do drużyn napływały dzieci z tworzonych przez Jakóbkiewicza ośrodków wychowawczych.

Czasy na Dalekim Wschodzie były straszliwe, Jakóbkiewicz postanowił więc ewakuować stamtąd ocalone dzieci. Kierowany przez Annę Bielkiewiczową i Jakóbkiewicza komitet zdobył w Stanach Zjednoczonych środki i przy wydatnej pomocy japońskiej, drogą morską przetransportował kilkaset dzieci do USA. Tymczasem w kraju rozpoczęto odbudowę ze zniszczeń wojennych oraz organizację władz i życia. Oznaczało to impuls dla repatriacji do kraju. Oczywistym miejscem dla repatriantów było Wejherowo, największe miasto na polskim Pomorzu, gdzie funkcjonowały Krajowe Pomorskie Zakłady Opieki Społecznej, dysponujące budynkami po zlikwidowanym szpitalu dla nerwowo chorych przy ulicy Sobieskiego. Tak powstał Zakład Wychowawczy Dzieci Syberyjskich, którego swoistymi następcami są dzisiejsze ośrodki szkolno-wychowawcze: specjalny i dla dzieci głuchych.

W wejherowskim ośrodku Jakóbkiewicz od 1923 roku kontynuował metody wychowawcze z Dalekiego Wschodu. Hufiec Syberyjski działał, żeglarską pracę prowadząc na Półwyspie Helskim. Na samym Cyplu Helskim rozkładali corocznie swe namioty, w każdym sezonie przebywało tam około trzysta osób. Powstająca w Pucku Marynarka Wojenna, do której doktor Jakóbkiewicz umiał dotrzeć po prośbie, użyczała szalup wiosłowych i wiosłowo – żaglowych. Harcmistrz Antoni Gregorkiewicz pełnił obowiązki oboźnego, a także komendanta niektórych turnusów. Druhna Jadwiga Skąpska, wyszkolona jako dziewczynka na Złotym Rogu, opiekowała się harcerkami-żeglarkami. To jedna z pierwszych kobiet kapitanów w Polsce, pływała w latach 30. na harcerskim jachcie GRAŻYNA, gdzie bosman Marysia Bukarówna napisała piosenkę znaną później i do dziś jako „Pod żaglami Zawiszy”.

Rok 1927 w Helu, w tle widoczne do dziś istniejące budynki, tam gdzie są wyciągnięte na piasek lodzie rybackie dziś jest nabrzeże portu rybackiego, magazyny i przetwórnia „Kogi”. (za: naszemiasto.pl)

Przede wszystkim jednak przebudowano starą szalupę okrętową na jacht nazwany BENIOWSKI. Był to kecz o czerwonych żaglach, niezbyt szybki i zwrotny, ale własny i dzięki temu pociągający ku sobie harcerskie serca. Stał się on protoplastą zapominanej powoli tradycji „Czerwonych Żagli”. Bosmanem BENIOWSKIEGO był pamiętany przez wielu z nas do dziś Aleksander Bereśniewicz. Ponadto dla potrzeb szkolenia czarterowano ze Stoczni Gdańskiej dużą jednostkę żaglową, którą zgodnie z władywostocką tradycją nazwano FALA.

Sam Jakóbkiewicz miał nienajlepsze umiejętności żeglarskie i tendencję do nadmiernego ryzykowania. Doprowadziło to do utraty BENIOWSKIEGO, którego nie zdołał wprowadzić w sztormie do portu w Helu. Na szczęście obyło się bez ofiar.

Po zamknięciu zakładu dla dzieci syberyjskich, które dorosły i usamodzielniły się, Jakóbkiewicz stał się prekursorem polskiej medycyny morskiej i tropikalnej.

Nie potrafię ocenić jaką rolę dla Polski na morzu i dla Polski w ogóle odegrali byli członkowie Hufca Syberyjskiego. W międzywojennej sytuacji jednak, musiała być ona znacząca, kilkuset polskich świadomych patriotów, wychowanych w duchu solidarności, pracy nad sobą i pracy dla innych, to nie była nieważna liczba.

I tak sobie myślę, że zwykle bywa tak, że pomniki i ulice swego imienia otrzymują ci, którzy umieją się zareklamować albo, których na piedestały wynosi czyjś interes, nie zawsze zaś ci, którzy naprawdę budowali Polskę.

Dlatego w niedzielę pod obeliskiem upamiętniającym powrót Pomorza do Polski złożę świąteczne kwiaty w intencji syberyjskich harcerzy. A Święto Niepodległości niech staje się narodowym przez obecność w sercach, a nie pompatyczne uroczystości.

7 listopada 2018

11