Jak już wspomniałem w tekście nr 50, dzisiejszy jest jubileuszowy: PIĘĆDZIESIĄTY. Zaczęło się dokładnie cztery lata temu, tekst był datowany 27 listopada 2013 roku, lecz faktycznie pisałem go w sobotę dwudziestego trzeciego. Jest więc podwójna okazja do świętowania, zresztą podobno każda okazja jest dobra, żeby się napić. A więc dziś o toastach.
Literatura marynistyczna mówi, że na okrętach floty brytyjskiej toasty wznosiło się na siedząco, łącznie z toastem za zdrowie Jego Królewskiej Mości od czasu, kiedy bodajże Wiliam IV wstając na znak szacunku, nieprzyzwyczajony do okrętowych warunków, wyrżnął czaszką w nisko biegnący pokładnik, nabijając sobie tęgiego guza. Literatura mówi też o innym początku: Rzekomo poprzednik Williama IV, Jerzy IV miał powiedzieć oficerom na okręcie, którzy wstali, by wznieść za niego toast: „Panowie proszę siadajcie, wasza lojalność jest ponad wszelką wątpliwość”.
Jakie legendy skonstruowano na tę okoliczność w innych flotach, nie mam pojęcia, lecz zwyczaj picia toastów na siedząco jest chyba powszechny. W polskim jachtingu adaptowano obyczaje z flot obcych, najczęściej wojennych i takowe wchodziły w zakres obyczaju, czy też, jak wolą niektórzy, etykiety żeglarskiej. W tym wypadku było to bardzo pragmatyczne – wyobraźmy sobie wstawanie w zatłoczonej mesie małego jachtu. Styl picia zmieniał się natomiast w miarę zmian ustrojowych. Do pewnego momentu była to najczęściej „czysta” albo „żytnia”, potem pojawiły się różne gatunki wódki, piwo, a nawet wino. Coraz częściej przybiera to poziom „drynka z palemką”, jak mawia Zbieraj.
No cóż, kiedyś ceny jakiegokolwiek alkoholu za granicą przekraczały swym poziomem wyobraźnie i możliwości polskich żeglarzy. Pito „wymycaną” z peerelu wódkę. W polskich portach można było iść do knajpy, każdy częściej odwiedzany port miał takie miejsca. Przychodzi mi na myśl stara „Lwia Jama” w Helu, do której pływano w latach 50 i 60 (zanim spłonęła w całości) oraz „Portowa” w Trzebieży, gdzie sam bywałem w latach 70. Potem bariery celne opadały, bariera cenowa też, piwo w puszkach stało się dostępne w każdym polskim sklepie, a intensywność kontaktów ze światem pokazała inne, niż ludowo-demokratyczne, wzorce.
„Lwia Jama” przed 1920 rokiem, tak wyglądała do pożaru – ze strony www.gohel.pl
We flocie brytyjskiej pito rum, zapewne dlatego, że był to w ich warunkach najbardziej dostępny z mocnych trunków. W pewnym momencie dowódcy połapali się, że oznacza to niemal nieuchronne pijaństwo wśród marynarzy. Na polecenie admirała Edwarda Vernona w XVIII wieku zaczęto więc rum rozcieńczać wodą, potem dodając też sok z limonki lub cytryny. I tak powstał zwyczaj przydziałów grogu.
Wydawanie grogu – ze strony zeglarstwo.waw.pl
Niektóre obyczaje bywają sprzeczne. W polskim jachtingu, gdzie kapitan był „pierwszym po Bogu” (potem były kapcie kapitana, potem długo, długo nic, a dopiero potem „manszaft”), kultywowano zwyczaj wznoszenia pierwszego toastu przez kapitana. Z kolei u Forrestera jest w którymś z tomów scena, kiedy admirał zwraca się do najmłodszego w mesie stopniem Honblowera: „Mister Vice, the King” i ten wygłasza wielopiętrowy toast za króla, no bene ojca wspomnianego Jerzego IV, czyli Jerzego III Hanowerskiego. A może to nie taka sprzeczność, admirał wysłużył się zastępcą (pan wice…)?
Sam przestrzegam przesądu, czy też zwyczaju, by nie stukać szklanką o stół, bo każde stukniecie oznacza, ze dusza jednego żeglarza odchodzi do wieczności. Są tacy, co identyczny skutek przypisują stukaniu się kieliszkami.
Można spotkać w literaturze przeróżne toasty. Na jednej ze stron żeglarskich piszą tak: „…w poniedziałki raczono się trunkami za kraj rodzinny, we wtorki – za matki, w środy – za nas samych, w czwartki za króla, w piątki – za stary port, w soboty – za żony i kochanki, by się nigdy nie spotkały, a w niedziele – za nieobecnych przyjaciół i tych co na morzu”.
Spotkałem się ze wznoszeniem toastu za Neptuna, czasem nawet z ulewaniem z kielicha za burtę, szczególnie przy pierwszym wyjściu w morze albo przekroczeniu jednej z magicznych linii: równik, południk 0, koło podbiegunowe albo południk o 180 stopni od portu wyjścia.
Mnie osobiście do gustu bardzo przypadł toast: ZA TYCH CO NA LĄDZIE (BO CI NA MORZU SAMI SOBIE PORADZĄ). Podczas wojny podobno wznoszono toast „Za tych co na morzu oprócz Kriegsmarine”, spotkałem się też w mocno powojenna wersją: „Za tych co na morzu, oprócz „Bola” Kowalskiego i Kriegsmarine”.
Jak już jesteśmy w listopadzie, to nie można uniknąć tematu Rewolucji Październikowej, która miał rozpocząć wystrzał z krążownika „Awrora”, który potem został symbolem tych wydarzeń. I tu pojawia się toast: „Kobieta jest dla mężczyzny jak kotwica. Wypijmy za krążownik Aurora, który miał tych kotwic cztery!” A ile tych kotwic było naprawdę? Na powszechnie znanym zdjęciu zbudowanej w latach 80-ych atrapy krążownika widać dwie kotwice dziobowe na prawej burcie. No to byłyby cztery. Ale przecież taki krążownik musiał mieć kotwicę rufową! PO odnalezieniu zdjęcia z lewej burty stwierdzamy, że jest tylko jedna lewoburtowa kotwica dziobowa. Uff! Przez lata piliśmy poprawnie!
Atrapa „Awrory” w Petersburgu
Tu anegdotka. Opisał ją w wojennych wspomnieniach któryś z naszych oficerów, czy nie komandor Bolesław Romanowski? Z pewnością Czytelnicy zdołają mi to przypomnieć. Podczas sojuszniczej bibki jeden z polskich oficerów wzniósł toast: „Panowie oficerowie, za Kriegsmarine!”. Towarzystwo zamarło, a mówca wychylił szklaneczkę do dna i z kamienną miną dokończył: „.. niech tak pływa!!!” i odstawił szklaneczkę na stół DO GÓRY DNEM. Wtedy dopiero nastąpił chóralny aplauz i pijaństwo rozpoczęło się na całego.
Te anegdotkę adaptowałem do własnych potrzeb. Mieszkałem kiedyś, ze czterdzieści lat temu, przez sporo dni na „Chrobrym” (miło i za darmo!). Miało to jedną zaletę i zarazem wadę. Oto codziennie, dokładniej co wieczór, w mesie była impreza z gitarą i wódką. Czasy były jeszcze „wódczane”, a przy mojej słabej głowie było to nie do wytrzymania. No i znalazłem sobie sposób, wprowadzając obyczaj.
Po kilku kieliszkach wznosiłem toast: „Za zdrowie Marynarki Radzieckiej” – kieliszek do dna – „Niech tak pływa” – kieliszek dnem do góry na stół. I tak on zostawał do końca imprezy, bo inaczej flota radziecka, byłaby niezatapialna, a ja miałem wymówkę, by mi nie polewano.
Oczywiście wieczorne piwo „Za cudowne ocalenie” po wielkim i ryzykownym rejsie z Kuźnicy do helskiego „Captaina Morgana” jest niezbędne. I tu pojawia się poważne ostrzeżenie. Captain Morgan” słynie z gorącej żeglarskiej atmosfery, bywa przepełniony, a Sławek gra i śpiewa pięknie, z towarzyszeniem zebranych. To sprzyja rozoochoceniu. Raz na jakiś czas zdarza się profan, który pragnie na siebie zwrócić uwagę i chcąc wznieść toast uderza w dzwon zawieszony dokładnie w centrum lokalu. Zawsze taki osobnik jest zaszokowany aplauzem, jaki to wywołuje. Gdy dowiaduje się powodu na ogół próbuje szybkiej ewakuacji. Co NIGDY się nie udaje!
Pamiętajcie więc: uderzenie w dzwon w tawernie oznacza: STAWIAM WSZYSTKIM OBECNYM. W najwyższym stopniu godne pochwały, trzeba jednak mieć świadomość stanu własnego portfela.
Niech kufel krąży z rąk do rąk,
Na toast przyszedł czas.
Wychylmy, chłopcy, aż po dno
I nalejmy jeszcze raz.
A ten, kto z nami nie chce dalej pić
Niech w smutku tonie sam.
Patrz, tam już wstaje świt,
Czas w morze ruszać nam.
(„Toasty żeglarskie” słowa Jerzy Rogacki „Cztery refy” do melodii „The Cape’s in View” na która to melodię śpiewa się niejedną „drinking song).
Tak to poświętowałem sobie jubileusz. „Zdrowie marynarki radzieckiej…”
…niech tak pływa,
Kończymy biesiadę.
23 listopada 2017
W reakcji na ten tekścik Marian Lenz przysłał do SSI Jerzego Kulińskiego taką reprodukcję obrazu Fortunia Matenii – KRÓLEWSKI TOAST
Toast wznoszą oficerowie imperialnej marynarki na cześć króla Jerzego III. Dziękuję!