Zimową porą 42 – czyli Colonel o pozorach

 

Rok 1961. Lato. Dworzec Główny w Krakowie. Niewysoka, drobna szatynka tuż po trzydziestce, a wyglądająca na dużo, dużo mniej, wsiada do osobowego pociągu jadącego wokół połowy Polski z Rzeszowa do Szczecina. Odprowadzający mąż z widocznym wysiłkiem wpycha za nią do wagonu wielki żeglarski wór z białego płótna. Wczesnym rankiem w ruchliwym dworcu w Szczecinie przesiadka na podmiejski do Trzebieży. Taszczy worek. Ktoś pomaga jej wnieść go do wagonu.

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna zrywa się z twardej drewnianej ławki, pomaga dźwignąć worek na półkę bagażową.

– Koleżanka na jacht, do Trzebieży? Ja też. – zagaja. Nietrudno się domyślić po worku ale rozmowa się zawiązuje. Mężczyzna okazuje się prawdziwym wilkiem morskim, kapitanem, bywałym w świecie. Obiecuje koleżance opiekę w Trzebieży. Ona skromna, jakby nieco nieśmiała, niepewna. Tym bardziej zachęca to jej rozmówcę.

„Poręba”[1] śpiewał trzydzieści parę lat później:

 

Pierwszy rejs robisz z nami

I masz strach za oczami, ale…

Nie bój się!

Mówię Ci, nie bój się!

Są tu z nami cwaniaki –

Lubią wódę, lubią draki, ale…

Nie bój się!

No!…

Gdyby przyszedł taki czas,

Żeby ktoś Ci w drogę wlazł –

Powiedz mnie.

O tak… Powiedz mnie.

Co? Myślisz, że jestem za słaby,

Aby bały się mnie te draby?

Ho, ho… Stary!

Nie bój się!

Myślisz: Któryś podskoczy

I wydrapie mi oczy

Zanim zacznę grę?

Heh…

Już tak nieraz bywało,

Że się gnaty łamało, a więc…

Nie bój się.

Proszę: Nie bój się!

 

Panienka słucha opowieści z zainteresowaniem, zda się chłonąć opowieści całą sobą.

Na czym płyniesz? –pada wreszcie pytanie – Jeszcze nie wiem, gdzie mnie przydzielą.- pada odpowiedź. – Nie szkodzi, na pewno się spotkamy.

Trzebież. 1500 metrów pieszo przez wieś, wreszcie brama ośrodka. Postawny facet gdzieś znika, porwany przez kolegów zaraz za bramą, panienka wchodzi po przydział do znanego wszystkim budynku, w którym obok sal sypialnych na poddaszu i salki wykładowej, mieści się biuro kierownictwa ośrodka.

Rok 2015 – gościnny ośrodek w pełni sezonu

Godzinę później na pokładzie s/y „Śmiały” szykującego się do rejsu, I oficer, czy też może zawodowy bosman, zwołuje członków załogi na keję. Ustawieni w niedbałym szeregu czekają na groźnego ”kawużeta”[2] Ośrodka. Zjawia się, biała czapka z daszkiem, marsowa mina.

Witam was na pokładzie „Śmiałego”. Pozwólcie, że przedstawię wam waszego kapitana. Teresa pokaż się kolegom.

Zza pleców „kawużeta” wysuwa się znana nam panienka. Na twarzy młodego człowieka pojawia się rumieniec ogarniający stopniowo także uszy, kark i odrobine odsłonięta klatkę piersiową.

Rejs, typowa szkoleniowo-stażowa „krajówka”, odbył się bez większych przygód. Elokwentny młody człowiek okazał się morskim debiutantem, legitymującym się patentem żeglarza jachtowego, najniższym upoważniającym do wstępu na pokład jachtu morskiego. Historia milczy na temat ewentualnych rozmów miedzy kapitanem i załogantem, lecz według mojej wiedzy po złożeniu niezbędnej daniny Neptunowi, sprawił się całkiem dobrze uzyskując w opinii z rejsu wpis: „nadaje się do szkolenia na stopień sternika jachtowego”.

Tak to kolejny raz w historii świata okazało się, że pozory mylą, „Śmiały” po kilku latach wsławił się rejsem wokół Ameryki Południowej, o którym niedawno wspominałem. Kilkanaście lat później na „Śmiałym” właśnie dostawałem wycisk na manewrówce kapitańskiej. A sam jacht nadal istnieje. Chociaż… czy słowo „istnieje” jest właściwe? Jak długo utrzyma się jeszcze na wodzie? Że jest to pozór istnienia ukazuje dobitnie zdjęcie zrobione w lipcu ubiegłego roku.

Rok 2015 – s/y „Śmiały” w szczycie sezonu

Gra pozorów jest szersza. „Ośrodek żeglarski”, „CENTRALNY” (a jakże), jest jedną wielką ściemą. Sprzęt albo gnije na kei, albo co gorsza rdzewieje na wodzie. Budynki są martwe, zapewne nie ogrzane, nabrzeża nadwrężone, niebezpieczne. Gdyby nie garstka zdeterminowanych rezydentów, dla których ten port jest miejscem sentymentalnym, dogodnie położonym i posiadającym wciąż jeszcze sprawny żuraw, cały port istniałby pozornie.

Nie miejsce w felietoniku dochodzić przyczyn tego stanu rzeczy, opisywać piramidę nieporozumień, sporów ambicjonalnych, nieudolnych prób robienia cwanych interesików, procesów sądowych. Nie jest rolą felietonisty szukanie winnych.

Zapewne to rola dla prokuratury, bo co prawda dotyczy prywatnego właściciela, jakim jest prywatne stowarzyszenie żeglarskie, lecz jednak dotyczy majątku „społecznego” wytworzonego przez pokolenia żeglarzy, majątku, który żeglarzom powinien służyć. I dotyczy portu, który chyba nadal należy do Państwa.

Rok 2015 –okna zabite deskami, a na keję zakaz wstępu

Tak chciałoby się zakończyć ten tekst optymistycznym akcentem. Przychodzi to z pewnym trudem. Chyba tylko jedno jest pocieszające: że polskie żeglarstwo ma się naprawdę dobrze. Wszędzie tam, gdzie jest naprawdę prywatne, osobiste, nie skryte za grą pozorów!

A sezon zbliża się wielkimi krokami. Odkurzajmy kamizelki i szelki.

24 lutego 2016 r.

PS. Jesień roku 2017 przyniosła zmiany, właściciel – Polski Związek Żeglarski – uporządkował zarządzanie Trzebieżą i zaczyna się odbudowa portu!

 

[1] Jerzy Porębski – Kumpel z „Gopła” (a „Gopło” to był motorowy trawler burtowy z serii B20 (następnej po parowych B10 i B14), noszącej nazwy jezior, zbudowanych w Gdynia w latach 1961-62 dla świnoujskiej „Odry”. Pojemność jednostek wynosiła 797 BRT, moc maszyn 1375 KM, a załoga składała się z 32 osób. Statki działały głównie na północno-zachodnim Atlantyku, na Morzu Północnym.

[2] KWŻ – kierownik wyszkolenia żeglarskiego, obok administracji i kucharek bezwzględnie najważniejsza osoba na każdym obozie żeglarskim. W tamtych czasach decydujący o przyszłości żeglarskiej adeptów.