Zimową porą 40 – czyli Colonel o dwóch stronach medalu

 

Ponad 100 lat temu zaczęło się turystyczne chodzenie po Tatrach. Wtedy każde wyjście w góry, na zdobycie Kasprowego Wierchu na przykład, było wyprawą wymagającą przygotowania sprzętu i przewodnika, zakopiańskiego górala. Zajęcie zarezerwowane dla inteligencji, artystów i studentów, przynosiło nimb romantyzmu i bohaterstwa.

Kilkadziesiąt lat później chodziłem po turystycznych szlakach Tatr (wspinaczem nigdy nie byłem) koniecznie w pionierkach i wełnianych skarpetach, wyposażony w przewodnik Zwolińskiego, lecz sam albo z młodszą siostrą. W schroniskach bywało już gwarno i tłoczno, lecz nadal pieszą turystykę tatrzańską otaczała pewna aura niecodzienności.

Niemal pół wieku temu (dzień, czy dwa potem z sukcesem podbiliśmy Czechosłowację) zatrzymaliśmy się na nocleg w schronisku PTTK w Dolinie Pięciu Stawów. Gdy minęła pora obiadowa i personel kuchenny zdołał ogarnąć cały bałagan, dwie lub trzy pomoce kuchenne wybrały się na tańce do Zakopanego. Wyszły ze schroniska w sukienkach i lekkich kierpcach (podobnych do tych, jakie dziś wciska się na jarmarkach turystom w całym kraju) i ze szpilkami w rękach poszły… na przełęcz Zawrat! Byliśmy zszokowani: w góry? na Zawrat? w sukienkach? bez turystycznych wysokich butów? pod wieczór? NIEMOŻLIWE!

W dzisiejszych czasach rachunek jest prosty. To około trzech godzin do Kasprowego, tam można zjechać w dół kolejką i około 21 być na dansingu, gdzieś w centrum Zakopanego. Wtedy w głowie się nie mieściło. W sukienkach, w kierpcach, pod wieczór?

Przełęcz Zawrat – znalezione w Internecie

Dziś Tatry rozdeptują setki tysięcy turystów w adidasach, dobrze jeśli trzeźwych, rzadko niehałaśliwych. Zdarzają się miejsca, gdzie przejście szlakiem wymaga czekania w kolejce. Dla wielu to źle. Romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum. Dla innych dobrze: mogą zobaczyć legendarne góry, zaliczyć wycieczkę, czegoś dowiedzieć, a na pewno się dowartościować. Jeszcze inni będą mieli zajęcie, zarobią na tym…

Niemal 100 lat temu zaczęło się sportowe żeglarstwo w Polsce. Tak to wtedy określano. Było to zajęcie dla dżentelmenów, z początku oczywiście wyłącznie mężczyzn: urzędników, oficerów, emerytowanych kapitanów. Jeszcze pół wieku potem w „Żaglach” trwała bezsensowna dyskusja na temat „Czy żeglarstwo to sport elitarny?” Faktem jest, że nie żeglarze ją sprowokowali, a jakiś partyjny aparatczyk, który z powodów ideologicznych usiłował wstrzymać finansowanie żeglarstwa.

Kilkadziesiąt lat po polskim początku zaczynałem żeglować na cieknących, niedoposażonych jachtach, marząc o posiadaniu własnego rybackiego „żółtka” i zdobywając mozolnie kolejne szczeble wtajemniczenia (a formalnych było, zależnie od epoki, nawet siedem). Swoistym ukoronowaniem był „rozbójnik” egzamin przed pełnym składem Centralnej Komisji, gdzie mogło paść pytanie z każdego z kilkunastu zaliczonych wcześniej pozytywnie przedmiotów.

Traktowaliśmy to wszyscy, i Wielcy Kapitanowie z komisji, i zestresowani adepci, śmiertelnie poważnie. Trzeba przyznać, że ta powaga przyniosła także ten skutek, że pytania na „rozbójniku”, przynajmniej dla mnie, były racjonalne. Do tego wcale nie podchwytliwe, jak w przypadku egzaminu na porucznika Horatio Hornblowera[i], kiedy to tylko nagły atak hiszpańskich branderów na flotę uratował go od sromotnego oblania.

Żeglarzy było niewielu, ci z wyższymi stopniami znali się praktycznie wszyscy przynajmniej ze słyszenia. Jachtów jeszcze mniej. W polskich portach (po za oczywiście kilkoma czysto jachtowymi) spotkanie się dwóch jachtów naraz było już wydarzeniem.

Gdynia 1971 Basen Jachtowy im. Zaruskiego – za Wolnym Forum Gdańsk

Aż nagle kiedyś okazało się, że żeglarstwo to zupełnie zwykłe zajęcie dla zwykłych ludzi (co zawsze uważałem) nie wymagające „uniwersytetów” (na co nieprędko wpadłem). Już kiedyś tu pisałem o lekturach przełamujących te stereotypy. Zwieńczeniem listy były książki Jurka Kulińskiego. Lektura to tylko zachęta, ośmielanie, popularyzacja. Przemiany realne wynikają ze zmienności świata, w Polsce zaś szczególnie z wielkiej rewolucji, jaką przeżyliśmy dołączając w ostatnim ćwierćwieczu do liderów cywilizacji.

Skutki tej przemiany są błogosławione. Na tysiącach jachtów żeglują setki tysięcy Polaków, w świecie na milionach jachtów żeglują dziesiątki milionów. Ten wspaniały sposób życia, to piękne zajęcie, stało się dostępne dla ogółu. Łatwo osiągalne niemal dla każdego. To prawdziwa dobra zmiana. Ale ma to także drugą stronę medalu.

Do czego prowadzi popularyzacja żeglarstwa – Od Jerzego Kulińskiego

Jak te dzisiejsze nasze Tatry, porty w wielu krajach na świecie, nawet na kiedyś romantycznych oceanicznych wysepkach, stają się turystycznymi kombajnami. W najnowszym numerze „Żagli” (luty 2016) Agnieszka i Włodek Bilińscy, w ramach opisu stanu naszego wybrzeża w minionym sezonie, konstatują wszechogarniający tłok i hałas w pięknych, nowoczesnych, zbudowanych przez gminy z unijnym wsparciem portach.

Czy to dobrze, czy to źle? Dla jednych dobrze – mogą przeżyć namiastkę morskiej przygody, coś zobaczyć, zaimponować wczasowiczkom, pochwalić się potem kolegom przy piwie falami wielkimi jak szafy. Dla innych gorzej – romantyzm zastąpiła komercja, ciszę – hałas, spokój – tłum.

Tak toczą się dzieje świata i powoli oraz z trudem uświadamiam sobie, że dawne czasy nie wrócą. Nie pozostaje nic innego, jak to zaakceptować, cieszyć się tym, co jest, bo przecież (Don Jorge to potwierdzi) nawet dziewczyny są z biegiem naszych lat coraz ładniejsze.

Z bezmyślnym hałasem w polskich portach, pijackimi wrzaskami, wystawionymi głośnikami i wesołymi miasteczkami pogodzić się jednak nie zamierzam.

29 stycznia 2016

 

[i] C.S. Forester „Pan midszypmen Hornblower” przeł. Henryka Stępień, Wydawnictwo Morskie, 1991

 

KOMENTARZ JEDNEGO Z CZYTELNIKÓW PO PIERWSZEJ PUBLIKACJI:
W którymś roku wędrując po Tatrach wywołałem podobne zdziwienie turystów będących na zadaszonym tarasie schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich jak te góralki w newsie Colonela. Po mszy która odbyła się na zapleczu schroniska dla personelu i wtajemniczonych turystów ok. godz.2100 wyszedłem z dziewczyną w góry do “naszej kwatery”. Byłem wtedy zakwaterowany w Buczynowej Kolebie leżącej na skraju Buczynowej Dolinki nieco powyżej żółtego szlaku prowadzącego w kierunku przełęczy Krzyżne. Przed wyjściem w góry uprzedziłem o tym kierownika schroniska który był w tamtych czasach jednocześnie dyżurującym Goprowcem. Kierownik mi podziękował za informację, że nie będzie musiał organizować akcji gdyby mu ktoś doniósł o sygnałach latarką z gór. Wychodząc ze schroniska i kierując się w kierunku Zawratu słyszałem za sobą pełne niedowierzania szepty. Gdy zbliżyliśmy się w pobliże koleby naszym “waypointem” była rozłożona na szlaku i przyciśnięta kamieniami chusteczka do nosa. Z uwagi na dość późną porę nie obawialiśmy się tego, że nam ktoś “waypoint” skasuje.

Marian Janaś