Wyspy zawsze rozpalają wyobraźnię. Takie zdanie usłyszałem w radiowej Trójce kilka tygodni temu i zapadło mi ono w pamięć. Postój w korku dał mi czas na refleksję. Znów zaczyna się od literatury. „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne’a (tłumaczenie: Janina Karczmarewicz, Warszawa 1955, Państw. Wydaw. Lit. Dziecięcej “Nasza Księgarnia”). Ostatni tom, tak zwanej „dużej trylogii vernowskiej”, ukazywał pokoleniu nie znającemu jeszcze McGyvera, że grupa wykształconych i dzielnych ludzi może wszystko. Przelecieć balonem ocean, stworzyć na bezludnej wyspie rolnictwo z jednego ziarna pszenicy, zbudować maszyny, zbudować statek… czynić sobie ziemię poddaną. Do pewnych granic: z wulkanem wygrać nie można. Fascynacja lekturą nie przeniosła się niestety na moje własne umiejętności, „dwie lewe” pozostały, jak u mola książkowego.
Pierwsza własna wyspa miała kilka metrów długości i była na potoku Dłubnia pod Krakowem, istniała zresztą kilka tygodni jakiejś wiosennej suszy. Na kolejną musiałem poczekać…
Natura Polsce wysp poskąpiła, więc dla większości żeglarzy pierwszą wyspą był Bornholm. Położony w odległości kilkunastu godzin, góra kilku dni, od polskiego wybrzeża, leżący po drodze na zachód i na północ, dający osłonę przed sztormowymi wiatrami. Wyobraźnię polskich żeglarzy rozpalał podwójnie, wszak był to pierwszy fragment niedostępnego wolnego świata, do tego zarządzany przez w miarę tolerancyjną administrację, więc można było „bezkarnie” podchodzić blisko, bardzo blisko wybrzeża, żeby pooglądać.
Archipelag Ertholmene – za Wikipedią, na Christiansø widać basztę z latarnią morską
Obok Bornholmu leży Ertholmene, maleńki archipelag. Dwie największe z wysepek: Christiansø i Frederiksø są zamieszkałe przez kilkadziesiąt rodzin, pozostałe to wystające z wody skały, zasiedlone tylko przez ptaki.
Christiansø (tak potocznie określa się archipelag) miała dla polskich żeglarzy specjalne znaczenie. Był to chyba jedyny „zachodni” port, do którego można było wejść jachtem na moment podczas tak zwanego „rejsu krajowego”, czyli bez paszportów, wiz i zgody polskich władz. W mesach jachtów do dziś można usłyszeć anegdoty jak to prowadzący jacht kazał obserwować port – jeśli w cieśninie było widać maszty, to znaczyło, że jest tam polski jacht i nici z wycieczki. Jeśli było pusto, oznaczało to, że potencjalnych donosicieli brak i można ryzykować wejście.
Dziś byłoby to niemożliwe, port jest zawsze zatłoczony, ale na szczęście dziś na Bałtyku panuje strefa Schengen. I tylko żal, że dawną atmosferę Christiansø można poczuć tylko wieczorem albo nad ranem, kiedy nie ma setek turystów przywożonych codziennie z Bornholmu.
Spacerując po dawnych umocnieniach, koło budynku, w którym kiedyś było więzienie (?), po nadbrzeżnych skałach, zawsze w końcu dojdziemy do maleńkiego domku, takiej mniej więcej altany z polskich ogródków działkowych. Przed laty mieszkał tu Tage Voss. Lekarz, który przez długie lata pełnił na Christianso funkcje szefa administracji, kapitana portu, policjanta, ale został zapamiętany jako żeglarz i eseista. Jeszcze w latach 60. Wydawnictwo Morskie wydało jego zbiór esejów pod tytułem „Morze dookoła naszego domu”, dziesięć lat temu wznowiony przez Wydawnictwo Megas w tłumaczeniu Romany Heltberg.
Na stronie wydawnictwa znalazłem reklamowy fragment jednego z esejów, korespondujący z moimi dywagacjami na temat płci jachtów:
To prawda, że morze jest elementem kobiecym. Nie tylko dlatego jednak, że jest macierzą. Mężczyźni zawsze przebywali na morzu, żyli z nim, często spędzali z nim cały swój żywot, byli zdani na jego łaskę i niełaskę – i dlatego morze odgrywało dla nich rolę, którą spełnia tylko kobieta. Nie potrzeba liryki by odmalować stosunek rybaków i marynarzy do morza jako pewnego rodzaju małżeństwo – poddane właściwym mu, surowym rygorom.
Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że jak w małżeństwie tak i tu strony czynią się nawzajem tym, czym są. Mężczyzna i kobieta, każde z osobna, nie są w takim stopniu mężczyzną i kobietą jak wtedy, gdy są razem. Nawet najzacieklejsi feminiści muszą przyznać, że w obecności mężczyzn kobieta jest bardziej kobietą – nigdy nie bywa piękniejsza i bardziej miękka, jej słodycz nigdy nie jest większa niż wtedy, gdy jest razem z mężczyzną. Stworzony przez naturę podział hormonów byłby bezsensowny, gdyby mężczyźni i kobiety nie przebywali razem, w tym samym świecie.
Dżęderyści mnie zabiją? Trudno, tymczasem jednak jeszcze jeden cytat (co prawda pozbawiam się jednego z potencjalnych tematów ale prowadzi on nas prosto do nieodkrytych wysp):
Chwała jednak i dzięki koi! Przyjmuje nas zmęczonych na wypoczynek, grzeje, gdy jesteśmy zziębnięci. Jest zawsze gotowa do przytulenia naszych zbolałych członków, do ukojenia naszych trosk i niepokoju. Tylko pod jednym względem koja nie dopisuje. Ograniczeniem jej jest to, że nie nadaje się ona do miłej i intymnej roli łóżka: koja jest i pozostanie łożem cnoty – oto jeszcze jeden powód dla sterowania w kierunku pachnących samotnych wysepek, gdzie można rzucić kotwicę. A wreszcie ku dobremu łóżku w domu.
Pachnące wysepki…. jak pokazał odcinek o nawigacji węchowej, pachnieć mogą różnie. Faktem jest, że na oceanie pojawienie się wyspy mogą sygnalizować ptaki, których wcześniej wokół jachtu nie było, potem cumulus wybudowany nad lądem, a potem, o ile wyspa jest po nawietrznej, zapach lądu, wyczuwalny zanim jeszcze ów ląd zobaczymy.
Wyspa Socorro na Pacyfiku – ze strony żeglarz.net, fot. Tomek Lewandowski
Każda wyspa pojawiająca się przed dziobem jest jakąś obietnicą. Nawet dziś, w czasach wszechobecnych turystów, przewalających się tłumnie we wszystkich zakątkach świata, lądowanie na nowej wyspie oznacza spotkanie nowego, często zupełnie innego, świata. I dlatego pierwsze zdanie tego tekstu długo jeszcze pozostanie prawdziwe.
22 lutego 2014