W każdej dziedzinie działalności ludzkiej najtrudniej jest pionierom, a dużo łatwiej chodzącym ścieżkami przetartymi przez poprzedników. W sposób oczywisty dotyczy to wszelkich odkryć, eksploracji, wynalazków, tego co nazywamy postępem. Podobnie jest jednak i w życiu codziennym. Łatwiej jest zostać lekarzem w lekarskiej rodzinie, prawnikiem w prawniczej, a sportowcem w sportowej. I wbrew bezmyślnym stereotypom, które zaraz przyjdą na myśl części osób to czytających, nie chodzi o żadne protekcje, nepotyzm, ani proste dziedziczenie.
Ktoś, kto od początku wyrasta w rodzinie lekarskiej, prawniczej, czy sportowej (żeby trzymać się wcześniejszych przykładów), ma łatwiej, bo ma szanse poznać, nasiąknąć tą dziedziną na codzień i od dzieciństwa. W sytuacji jednak, gdy jest potomkiem kogoś wybitnego, może mieć też dużo trudniej. Stawia mu się, i sam sobie stawia, wyższe wymagania, zawsze jest porównywany z wybitnym poprzednikiem, a że przeszłość łatwo idealizujemy, a teraźniejszość jeszcze łatwiej krytykujemy, te porównania najczęściej nie są zbyt satysfakcjonujące.
Podobnie jest z żeglarstwem. W naturalny sposób pojawiają się kolejne pokolenia, a w czasach, gdy żeglarstwo było sztuką tajemną, dynastie żeglarskie”. Tak sam zaczynałem. Tak zaczynało kolejne pokolenie. Debiut mojego starszego syna nastąpił w wieku pięciu lat na Zatoce (trzeba było ukryć go przed groźnym Panem Bosmanem Portu. Potem spędził miesiąc na Mazurach. Zebrane wtedy doświadczenia zaowocowały przy debiucie młodszego – jako trzylatka.
Wybrałem się tym razem sam z dwojgiem dzieci. Trafiliśmy na jacht balastowy typu Conrad 20, o zanurzeniu 1,10 m, oczywiście bez silnika, rolera i patentu do kładzenia masztu. Za to był to w tamtym momencie jeden z bardziej luksusowych jachtów na Mazurach.
Dzisiejszy basen LOK w Giżycku – znalezione w Internecie
Sławetny Regulamin Zbieraja nie był wtedy spisany. Zastosowałem regulamin własny, odrobinę dłuższy ale oparty o tę samą zasadę: Ma być bezpiecznie – ma być miło. Oto on:
- Do końca wakacji nie używamy skarpetek;
- Z wnętrze jachty zawsze wychodzimy w kamizelce;
- Kiedy ojciec gotuje nie wchodzimy pod pokład;
- Nie dotykamy skrzyni mieczowej, fału y windy miecza;
- Po 2000 dzieci siedzą w dziobie i ma być spokój, chyba że jest ognisko.
Zaczęło się długą podróżą do Sztynortu, w duszny i upalny dzień lipcowy. Oczywiście natychmiast po rozpakowaniu podniósł się krzyk: „Tata, kiedy płyniemy?!” Po krótkim wahaniu ustąpiłem, Był to błąd, na Darginie złapała nas burza. Deszcz, grzmoty, błyskawice, przechył, trochę fali…. Mały zaczyna płakać: „Ja chcę do mamy!” – mam pełne ręce roboty, więc starszy, mimo niepewnej miny, musi się nim zaopiekować jako stary zejman. Dobrze to robi obydwu. Gdy dopłynęliśmy do pomostu „Vegi” w Harszu, było już po burzy, lecz wiało i lało nadal. Klar, suszenie się, kolacja i do spania.
Postój był niespokojny, całą noc porządnie kołysało, chwilami balast uderzał w płytkie dno, rano chłopcy obudzili się z chorobą morską. Wstało słońce, wszystko obsychało. Miny niewyraźne, wkładamy kalosze i spacer parującą po deszczu szosą. Pod mostem na Kirsajtach stają jachty. miny jeszcze niewyraźne ale pojawiają się uśmiechy. Wracamy na nadal rozkołysany jacht. Jajecznica – „Jak się je jajecznicę, to choroba morska przechodzi” – rzucam. Rzeczywiście przeszła.
I tak mam już dwóch pewnych siebie „maryniarzy” na okręcie. Mamry, Święcajty, ukochana od tamtej pory, wtedy jeszcze czynna, cegielnia w Harszu, Kal, Węgorzewo, bunkry – same przygody.
Po tygodniu wracamy, trzeba przejść Kirsajty. Wieje dość mocno, oczywiście w nos. halsujemy, przed nami „Sportina” z dwoma młodymi, wysportowanymi facetami. Po kilkunastu zwrotach jesteśmy przed nimi! Balastowym autobusikiem! Przed mostem musimy koniecznie stanąć przy pomoście. Po pierwsze, potrzebuję pomocy do położenia masztu, po drugie, wszyscy mamy swoje pilne potrzeby. To były czasy, kiedy nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że kiedyś będą dyskusje o zaletach i szkodliwości morskich WC na Mazurach, że w ogóle będzie coś takiego jak WC inne, niż za krzakiem.
Stanąć łatwo powiedzieć, wzdłuż całego pomostu, gdzie poprzednio cumowałem bez problemu longside, stoi długi szereg jachtów, dziobami przy kei i wyrzuconymi z rufy kotwicami. Jest tylko jedno, może trzymetrowej szerokości miejsce. Nie ma wyboru trzeba sobie radzić.
Krótka analiza niezbędnej długości liny kotwicznej, porządne ułożenie solidnie zaknagowanej buchty na rufie, kotwica na koszu, podwieszona na krawacie zawiązanym z pętelką. Mały pod pokład, starszy do steru. – „Będę ci mówił „ster od siebie albo do siebie”, musisz mnie dokładnie słuchać, a jak ci zawołam do pociągniesz za tą pętelkę, żeby kotwica spadła do wody. Tylko się nie spóźnij bo uderzymy w pomost. I nie dotykaj liny kotwicznej. A ja pójdę zacumować dziób i zrzucić żagle.” Lekko stremowany i bardzo dumny z siebie siada przy sterze.
Idę na dziób, jedziemy wzdłuż pomostu, mówię: „Ster od siebie!” – w chwili, gdy jacht ostrzy zrzucam foka prostą metodą puszczenia zaknagowanego wolnym końcem fału. Jacht wchodzi między dwie liny kotwiczne, zbliża się do pomostu, wołam „Rzuć kotwicę!”. Wyrzucam na pomost cumę, wyskakuję ją zaknagować, jacht po prostu stoi, tak jak miał stanąć.
Związuję foka krawatem, zrzucam grota i wtedy zauważam małe zbiegowisko na pomoście. Witam się i słyszę: – „Zastanawialiśmy się jak pan przywali tak bez załogi” – okazało się, że chłopak siedzący w kokpicie nie był widoczny dla gapiów spoza nadbudówki!
1 lutego 2014