Zimową porą 25 – czyli Colonel o wyższości toporka nad brzytwą

 

Przez tysiąclecia morze było domeną mężczyzn. W XX wieku, podobnie jak w mnóstwie innych dziedzin życia, na morze wdarły się kobiety. Najpierw w żeglarstwo, potem także do marynarki handlowej, a na koniec także do flot wojennych. Obok słusznego wyrównania praw, spowodowało to nieprzewidziane problemy dla męskiego świata.

Można strawestować znane przysłowie i powiedzieć „Kobieta łagodzi obyczaje”. Co rozsądniejsi żeglarze potrafią docenić położoną na stole w mesie czystą serwetę, porządnie podane posiłki, umyte naczynia i sklarowany kambuz. W czysto męskich załogach bywa z tym różnie, obecność dam najczęściej zaprowadza w tym względzie normalność. Tak panowie: normalność!

Czasem zresztą ta normalność staje się dużo dalej posunięta. Pamiętam wrażenie, jakie wywarła na mnie gospodyni na sąsiadującym z „Tequilą” jachcie z Pucka, która po zakończeniu manewrów portowych wystawiła do kokpitu dwie doniczki z kwiatami. Zaimponowała mi. Sam bym się tak daleko nie posunął ale zrozumiałem: jacht na czas wspólnego z małżonkiem rejsu staje się mieszkaniem rodziny.

Podobne, oprócz mycia naczyń, różnice między częścią(!) mężczyzn, a większością pań, zachodzą także w sferze językowej i w sferze dbania o siebie.

W moim pierwszym pełnomorskim rejsie I oficerem był znakomity i doświadczony żeglarz z Półwyspu Helskiego. W wachcie miał dwójkę harcerzy, Magdę i Michała, których ćwiczył niemiłosiernie. Doskonalenie umiejętności wiązania węzłów, klarowania lin, pracy cumami i odbijaczami, w czasach, gdy wszystkie manewry wykonywało się na żaglach i to niezależnie od warunków, było oczywistą koniecznością. Wszyscy to uznawaliśmy, także sami zainteresowani, których stanowiska manewrowe były najbardziej odpowiedzialne, bo na dziobie. Magda rewanżowała mu się jednak, usiłując wyegzekwować używanie mniej grubego języka: – „Jak chcesz kląć, to klnij po francusku” – mówiła. – „Nie umiem po francusku” – „To w innym języku, byle nie po polsku”. I wielkie było jej zaskoczenie, gdy Olek zaprezentował całe swe możliwości w kaszubszczyźnie. Nie już jednak poradzić nie mogła.

Po „klęsce językowej” Magda znalazła nowy temat: golenie. Przed pół wiekiem golenie dla nas było znacznie większym problemem, niż dziś. Pamiętam z dzieciństwa szerokie skórzane pasy wiszące pod lustrami w razurach (kto wie, co to?). Niektórzy panowie przychodzili na golenie, fryzjer mydlił im twarz pędzlem, potem otwierał brzytwę, ostrzył ją o ten pas i rozmawiając o wyniku Górnika Rydułtowy z Walką Makoszowy albo Hutnika z Polonią, golił starannie i z namaszczeniem. Użycie brzytwy było całą sztuką. Z racji charakteru narzędzia i skomplikowania procedury, jej zastosowanie w rejsach morskich było, delikatnie mówiąc, utrudnione. Stąd, a nie tylko z pozowania na wilków morskich, wzięły się „zejmańskie brody”. Jednak prawdziwym dżentelmenom trudności nie przeszkadzały. Pamiętam opowieści o kapitanie Władysławie Tsaky-Pallavicinim (wspomnianym w jednym z poprzednich newsów w SSI), który golił się w ówczesnych spartańskich warunkach na morzu, i to niezależnie od pogody.

Potem pojawiły się maszynki na żyletki. Dostępne w handlu żyletki „Rawa Lux” i „Ekstra Łódź” były przekleństwem, tępiły się błyskawicznie (licencyjne „Polsilvery” pojawiły się dopiero w latach 70.), konieczność użycia pędzla nadal zniechęcała do golenia.

Z brodą i bez brody  – Leonid Teliga w samotnym rejsie

Oczywiście w tamtym rejsie, „my maryniarze” nie byliśmy skłonni golić się zbyt często. U osiemnastolatków włosów na twarzach wiele nie było, lecz „Pan Pierwszy”, starszy o te dwa lata, miał już dorosły zarost. No i Magda zaczęła go gnębić, aby się ogolił.

Olek wywijał się, jak mógł, w końcu użył koronnego argumentu: – „Skończyły mi się żyletki!” – „To ogol się siekierą” – padła odpowiedź. – „A żebyś wiedziała!!!”

Olek wyjął z forpiku toporek, niezwykle istotną część obowiązkowego, przewidzianego Kartą Bezpieczeństwa, wyposażenia jachtu. Ponieważ jacht był nowy i toporek nowy, to ostrze nie było jeszcze pokryte grubą warstwą rdzy, jak to zazwyczaj bywa. Długie kwadranse Olek ostrzył je i polerował przy pomocy przeróżnych narzędzi, po czym ustawił na stole w mesie miskę podgrzanej w kambuzie wody, namydlił twarz pędzlem i rozpoczął. Ktoś trzymał przed nim malutkie lusterko, a Olek ostrożnie wodził toporkiem po policzkach. Chyba dwukrotnie jeszcze operacja była przerywana w celu podszlifowania ostrza, lecz wreszcie koniec zwieńczył dzieło: po opłukaniu i wysuszeniu ukazała się twarz Olka nieco ogolona. Owszem, nadal trwały gdzieniegdzie, nawet dość gęsto, pozostałości brody. W innych miejscach było widać mniej liczne i dość delikatne krwawe ślady. Ogolił się jednak!

Dziś jest łatwiej. Bezpieczne nożyki wieloostrzowe, pianki w aerozolu, dostęp do łazienek we wszystkich portach (po za Ustką), wszystko to pozwala golić się codziennie lub co drugi dzień. Nawet w czysto męskim gronie lub w samotnym rejsie.

A Olek nadal żegluje, czyniąc to z pasją i talentem.

17 stycznia 2015

PS.

Tak skomentował to bohater opowieści:

Opowieść fajna, ale ja podam jej wersję moją czyli “prawdziwą”:

(…)

Prawda o kłopotach z dobrymi żyletkami w owych czasach spowodowała, że jeden z moich noży był zamieniony na brzytwę i używany do golenia (przez zmianę kształtu ostrza na szlifierce i ostrzenie na różnych kamieniach). Koledzy którzy patrzeli na moje golenie trochę się nabijali, a potem poszedł zakład, czy ogolę się siekierą, który wygrałem. Potem była próba zakładu czy dam radę się ogolić kotwicą, ale nikt nie zaryzykował się go podjąć

W minionym sezonie żeglując po Zalewie Wiślanym, spotkałem się z Michałem (…). wspomnianym przez Andrzeja. Próbował mi przypomnieć (w trakcie miłego wieczoru przy kieliszku) jak podobno wlazłem na top masztu w gumakach, po wantach i tam ogoliłem się siekierą.

Jako że wydarzenie to miało miejsce około 50 lat temu, to można wyciągnąć z niego tylko jeden wniosek: nie wierzcie w opowieści starych, doświadczonych żeglarzy, bo łżą jak psy, ale pewniej to mają sklerozę.

Za moją wersję też nie ręczę, ale wszystkie są fajne i legendy rosną.