Zimową porą 17 – czyli Colonela kilka refleksji po wakacjach

 

Skończyło się lato, czyli pora żeglarstwa. Jachty posnęły w objęciach stalowych łóż, prace posezonowe zakończone, znów czeka nas odliczanie – do rozpoczęcia sezonu 140 dni. Cóż więc pozostaje: wracam do zeszłorocznego obyczaju pisywania tych felietoników. Ile tekstów powstanie, zależy od życzliwości Szanownego Gospodarza tego okienka i od Was Czytelnicy. Noo… także od mojego lenistwa. Tymczasem jednak zaczynamy, na każdej drodze trzeba postawić pierwszy krok..

Tegoroczny sezon spędziłem w Polsce. Nie tylko żeglowałem, przejechałem kraj, może nie w poprzek ale kilkakrotnie wzdłuż, różnymi trasami. Wrażenie dominujące: wszędzie się buduje. Nie tylko mariny, które opisuje Don Jorge. Nie tylko autostrady i obwodnice, choć A1 i S3 radykalnie poprawiły dojazd żeglarzom z głębi kraju do morza. Nie tylko transport zbiorowy, oczyszczalnie ścieków i wodociągi. To też obiekty kultury i oświaty, sportowe i służące prostej rekreacji. To zwykły porządek, zieleń miejska, chodniki, naprawione elewacje, odrestaurowane zabytki. I, co zaskoczy zwolenników tezy o totalnym upadku naszej gospodarki, nowe lub rozbudowywane fabryki, porty i centra logistyczne. Jeśli jakiś „psuj” nie przerwie tego procesu, to za kilka lat Polska będzie zupełnie innym krajem.

Coś się zmienia także w zachowaniach ludzi. Są to rzeczy bardzo trudne do uchwycenia, jest absolutny brak badań socjologicznych, po za być może diagnozami Czapińskiego, opieram się wiec na własnych, bardzo subiektywnych i wyrywkowych obserwacjach. Jakież są to obserwacje? Kilka przykładów.

Kiedyś bałem się zostawić w portach jacht bez dozoru, nawet zamknięty. Kilka lat temu nauczyłem się, że brak jest konieczności zamykania jachtu w portach szwedzkich. W minionym sezonie podczas głównego urlopu w dwudziestu dwóch postojach w polskich portach zamknąłem zejściówkę na klucz tylko raz. Tak, wiem, że w moim macierzystym porcie okradziono kogoś latem. Ale coś się jednak zmieniło. Na lepsze.

Na drodze w coraz większym procencie spotyka się kierowców przytomnych albo kulturalnych, którzy umożliwią włączenie się do ruchu, przepuszczą, jadą z grubsza zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Tak, wiem, że w dłuższej podróży nie da się nie spotkać na drodze agresywnego chama, a pod względem ilości ofiar jesteśmy w czołówce Europy. Ale mimo lawinowego wzrostu „wozoosobokilometrów” ilość wypadków jednak systematycznie maleje, a kultura kierowców rośnie.

Kiedyś każdy kontakt z urzędnikiem, funkcjonariuszem był stresem. Łączył się z ryzykiem upokorzenia, było się traktowanym jak przedmiot. Dziś zarządcy marin (nie wszyscy) starają się (nie zawsze udolnie) potraktować żeglarzy jak gości, a administracja morska stara się być pomocna i możliwie najmniej uciążliwa. Tak, wiem, że ilość głupich przepisów jest szokująco duża, nie widać tendencji do ich ograniczania, wiem też, że zdarzają się funkcjonariusze pełni przerośniętego poczucia władzy nad obywatelami, zamiast służby obywatelom. Ale twierdzę, iż nie jest to już sprawa systemowa, a raczej kwestie osobnicze.

Coraz częściej spotyka się ludzi uśmiechniętych. Często jeszcze wyłącznie z powodów zawodowych, bo szef każe tak traktować klienta. Lecz pogodny stosunek do świata i do innych ludzi spotyka się także bezinteresownie. Coraz łatwiej o uśmiechniętych , wyluzowanych ludzi na ulicach, plażach. Tak, wiem, że są liczne relacje o tym, jak na widok podchodzącego do kei jachtu z niewielką załogą, obecni na kei lub „zaparkowanych” jachtach żeglarze odwracają głowy, by udać, że tego nie widzą. Jednak mi się taki przypadek nie zdarzył w tym roku ani razu!

Stawiam więc tezę, której nie udokumentuję, że oblicze Polaków w miarę rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego jest coraz mniej obliczem nabzdyczonego buraka, czy też kartofla, a coraz bardziej podobne do oblicza zachodniego Europejczyka.

A jak to było kiedyś? Wszak tak idealizujemy szczególnie czasy gierkowskie. Po siermiężnej gomułkowszczyźnie mogły się one rzeczywiście wydawać swoistym rajem. Coca Cola, „maluch”, drugi program telewizyjny, nowe jachty i dalekie rejsy. Do tego byliśmy młodzi. albo to nasi rodzice byli młodzi. Nie mieliśmy natomiast szansy przyrównać się do świata.

Pływaliśmy tanio, zamiast płacić wkładając własnoręczną pracę w remonty jachtów. Pamiętam rejsy pod harcerską banderą, gdzie dzienna opłata wynosiła 15 złotych (przy średniej krajowej płacy dwukrotnie niższej nominalnie, niż dziś i cenie kostki masła 17,50 zł). Kupując żywność w sklepie PSS „Społem” trzeba było mieć rachunek dla księgowej HOM. A tu klops: sklep nie wystawia rachunków na instytucje i związki młodzieżowe (pamiętacie co to?), tylko na osoby prywatne. No cóż, zakupów dokonał „ob. Jan Kuczyński, zamieszkały w Pucku, ul Żeglarzy 1”. Dobrze, że księgowa uznała równoważność „ob.” z „s/y”….

Wejście do Gdyni przed odprawą graniczną, wszak mimo, iż to rejs krajowy, to odprawa WOP musi być. A jak WOP to i bosman portu, groźna mundurowa władza. Kontrola karty bezpieczeństwa i zgodności posiadanego wyposażenia z WWR (Wykaz Wyposażenia Ruchomego) pewna. Tuż przed inspekcją kilku co bardziej kumatych załogantów rusza w obchód po Basenie Jachtowym im. Mariusza Zaruskiego z misja pożyczenia na czas kontroli: bateryjek do lampek na pasach ratunkowych typu „Stogi II”, czerwonych rakiet z atestem, aktualnej locji Bałtyku tom 502 i czegoś tam jeszcze. Czyżbyśmy byli samobójcami nie posiadając tak niezbędnych dla naszego bezpieczeństwa rzeczy? Ależ skąd! To po prostu były dobra niedostępne, jak zresztą niemal wszystko, co było potrzebne do żeglowania i do codziennego życia. Tyle, ze o ile mięso na obiad albo meble można było wystać w kolejce, to zakupy w Morskiej Centrali Zaopatrzenia (jedyny „sklep” w Polsce) wymagały posiadania prawa do ich dokonania. Nie mówiąc już o astronomicznych cenach.

Trzy opieczętowane przez władzę w Gdańsku egzemplarze listy załogi, Kontrola książeczek żeglarskich, patentów, kart pływackich i co najważniejsze: klauzul na pływania pełnomorskie. Żołnierz z kałasznikowem sprawdza, czy w zęzie nie ma szpiega z CIA,,, uff, płyniemy.

Pierwszy postój „morski” we Władysławowie na przykład. Stajemy przytuleni gdzie do kutra, bo nabrzeża wysokie, brak miejsc dla jachtów. Pilna potrzeba, wieczorem nieliczne knajpy pozamykane, opowiadając się nadętemu uzbrojonemu strażnikowi na bramie portu pędzimy biegiem w krzaki przy plaży. O umyciu się, ogoleniu, mowy nie ma. Idziemy do dworcowego WARSU napić się piwa. Sukces: jest! Sprowadzenie na ziemię: „Piwo tylko do konsumpcji” – wrzeszczy tłusta i brudna bufetowa. – „My w celu konsumpcji” – próbujemy tłumaczyć. – „Serek, czy kanapka? – pada ultimatum. Zniechęceni wyglądem kanapki, która zdaje się pochodzić z zeszłego tygodnia, bierzemy po kosteczce żółtego sera posypanego papryką i, a nagrodę, po kuflu ciepławego piwa o barwie końskiego moczu. Impreza zaczyna się rozkręcać, wysokość fal koło Helu i ilość uwolnionych pawii rośnie z minuty na minutę, gdy nagle między kuflami pojawia się brudnoszara mokra szmata.- „Koniec, zamykamy, musze jeszcze posprzątać”. Cóż, wracamy na jacht, po drodze jeszcze raz odwiedzając nadmorskie krzaki. Dworcowe „obiekty” okazują się, nawet na doświadczonych w życiu w peerelu, zbyt ekstremalnym doświadczeniem.

Rano trzy sukcesy: jeden z kolegów znalazł sposób wejścia do zakładowego prysznica w przetwórni, to że wyłącznie z zimną woda jest drobiazgiem, można się umyć; jakiś rybak napełnił stojące na naszym pokładzie cynkowane wiadro świeżo złowionymi śledziami, no a odprawa przy wyjściu w morze ograniczyła się do kontroli granicznej, bez badania zgodności wyposażenia z WWR.

No, i tak to sobie bywało. Rejs trwał ze dwanaście pięknych dni. Po drodze pan kapitan, troszkę ryzykując, bo w załodze mógł być „obserwator” robi nam atrakcję. Podejście na dwie mile do brzegu Bornholmu – ściśle zabronione, bo to już przekroczeni granicy obcego państwa – umożliwia popatrzenie przez lornetkę na nadbrzeżne domki. Co za rozczarowanie, nie da się wypatrzyć opalających się Dunek. A przecież maiły się opalać masowo i to toples.

Mimo wszystko wróciliśmy do Pucka szczęśliwi, jako dzielne wilki morskie, nie do końca świadomi, że dostąpiliśmy czegoś co dla 99,999% rodaków było nieosiągalne.

I dziś, gdy niektórzy frustraci porównują kraj do szamba, gdy twierdzą, że staczamy się po równi pochyłej, gdy inni rodacy porównują swój standard życia ze standardem Niemców, czy Norwegów, dostrzegając ich przewagę ale nie widząc zmian proporcji, tak sobie myślę, że warto czasem pojeździć trochę po Polsce. Warto na chłodno się jej przyjrzeć, nie poprzez filtr nieudolnych dziennikarzy albo zakłamanych politykierów.

No i warto postarać się, by było jeszcze trochę lepiej. Co można zrobić? Można nie narzekać. Można egzekwować swoje prawa obywatelskie od organów państwa. Można egzekwować swoje prawa konsumenckie. Można się zrzeszać, by działać wspólnie. To mało? Może i mało. Każda droga zaczyna się jednak od pierwszego kroku i na każdej drodze, nawet jeśli trwa ona 25 lat, postawić trzeba wszystkie kroki po kolei.

Raz Noe wypił wina dzban

I rzekł do synów – Oto

Przecieki z samej góry mam,

Chłopaki, idzie potop!

Widoki nasze marne są

I dola przesądzona,

Rozdzieram oto szatę swą,

Chłopaki, jest już po nas!

A jeden z synów, zresztą Cham,

Rzekł – Taką tacie radę dam:

 

Róbmy swoje,

Pewne jest to jedno, że

Róbmy swoje,

Póki jeszcze ciut się chce,

Skromniutko ot, na własną miarkę

Majstrujmy coś, chociażby arkę – tatusiu,

Róbmy swoje,

Róbmy swoje,

Może to coś da? Kto wie?…

 

….

 

Ukształtowała nam się raz

Opinia mówiąc – Kurczę,

Rozsądku krztyny nie ma w was,

Inteligenty twórcze.

Na łeb wam wali się ten kram,

Aż sypią się zeń drzazgi,

O skórze myśleć czas, a wam –

Wam w głowie wciąż drobiazgi.

Opinia sroga to, że hej,

Odpowiadając przeto jej:

 

….

 

Róbmy swoje,

A Ty, Widzu, brawo bij,

Róbmy swoje,

A ty nasze zdrowie pij,

Niejedną jeszcze paranoję

Przetrzymać przyjdzie robiąc swoje, kochani,

Róbmy swoje,

Róbmy swoje,

Żeby było na co

Żeby było na co

Żeby było na co wyjść!

 

21 listopada 2014

 

  1. Fragmenty wiersza oczywiście autorstwa Wojciecha Młynarskiego