W Gdyni przy ulicy 10 lutego pod numerem 10 stoi piękny modernistyczny budynek poczty. Budowany w końcu lat 20. według projektu Juliana Putterman-Sadłowskiego, rozbudowany w 1937, przetrwał do dziś w niemal niezmienionym kształcie. Przy budowie były afery korupcyjne, głośne w tamtym czasie w całym kraju ale to jest opisane dość szeroko, poza tym w okresie, który opisuję, o tym nie wiedziałem, Skończyło się między innymi więzieniem dla części winnych i zwolnieniem jednego ministra, nie będę się tu tym zajmował. W każdym razie budynek był rekordowo drogi i ponad trzykrotnie przekroczył planowane koszty.
Poczta w budowie, przed 1927
Poczta 1927 do 1937
Nadbudowywanie
Stan 1937-39 (po prawej BGK)
Wejście od 10 Lutego stan przedwojenny
Poczta w XXI wieku
Budynek Poczty był dla mnie w dzieciństwie najważniejszy w Gdyni po kamienicy, w której mieszkaliśmy. I dlatego, że miałem go tuż przed oknami i dlatego, że było tam mnóstwo fascynujących dzieciaka spraw. (Mieszkaliśmy w budynku po Banku Gospodarstwa Krajowego (10 Lutego8/Zygmunta Augusta 13).
Wejście do części frontowej od ulicy 10 L:utego prowadziło przez ciężkie drewniane (dębowe?) drzwi. Wrota właściwie. Dalej po kilku schodkach wchodziło się do drzwi obrotowych. Fascynowały one chyba wszystkie dzieciaki, mnie też. „Drzwi, którymi nie można trzasnąć”. Zapewne były to jedyne takie drzwi w Gdyni. Na pewno jedyne, jakie znałem. Dalej była wielka sala obsługi, która nadal wypełnia te same funkcje i niemal się nie zmieniła. Wysokie lady (kontuary), za którymi siedziały panie obsługujące, dziś powiedzielibyśmy dziewczyny. Kolumny, ciemne meble, ławki, kamień i marmury. Przy okienkach można było nadać i odebrać list polecony. kupić znaczki, odebrać i nadać pieniądze przekazem pocztowym (była to wtedy jedyna w zasadzie forma przesyłania pieniędzy).
Typowa koperta dla listów, tzw. niebieska. W którymś momencie pojawiła się też w handlu papeteria ozdobna, nieporównanie droższa.
Koperta dla listów lotniczych, oznakowana i z bardzo cienkiego (ciężar!) papieru
Przy części okienek siedzieli urzędnicy, których zadań nie znałem. Nie przepadałem za wizytami w tej sali, ponieważ zawsze miałem problem, przy którym okienku stanąć w kolejce, a na zadanie stosownego pytania byłem zbyt nieśmiały. Jeśli trzeba było wypełnić jakiś druk, a zazwyczaj było trzeba, to robiło się to na stojąco, przy niewygodnym dla mnie, bo zbyt wysokim, pulpicie.
Sala główna
Z tej sali można było wejść w prawo i w lewo do pozostałych części dostępnych dla klientów. Po lewej stronie (ul. Władysława IV) była sala telegraficzno-telefoniczna. Kto dziś pamięta co to był telegraf! Lada, a za nią rząd urzędniczek, do których zawsze stały kolejki interesantów i po przeciwnej stronie Sali rząd kabin, do których także trzeba było czekać, aż telefonistka wywoła np. „Poznań do trzeciej!”. Była to bardzo uciążliwe, trzeba było odczekać w kolejce do okienka, potem po raz drugi czekać na połączenie, przy czym nigdy nie wiadomo było, jak długo potrwa oczekiwanie. Na międzymiastowe trzeba było czekać od kilkunastu minut do kilku godzin, Dłużej, jeśli urzędniczka połączyć zapomniała. Do połowy lat 60 połączenia międzymiastowe musiały być zamawiane w tak zwanej centrali międzymiastowej u telefonistki.
Automaty telefoniczne
Nienawidziłem tego. Jak ktoś miał telefon w domu, to mógł połączyć się z centralą międzymiastową wykręcając 0, zamówić rozmowę i spokojnie czekać na charakterystyczny szybko przerywany dzwonek telefonu. (wykręcając, bo telefony miały wtedy wybieranie okrągłą, obrotową tarczą z otworami na palec. I tak dobrze, po wsiach funkcjonowały jeszcze telefony, gdzie przez zakręcenie korbką wywoływało się telefonistkę w centrali). Dla ogromnej większości jednak, jedynym sposobem była wizyta na poczcie. Od połowy lat 60 zaczęły się pojawiać numery kierunkowe do miast. W pewnym momencie było kilka tysięcy kierunkowych miasto-miasto, od dwóch do czterech cyfr, potrzebna była książka telefoniczna i można było połączyć się już z automatu telefonicznego, także mieszczącego w tej samej hali. Dopiero w latach 70 ujednolicono system numeracji, wprowadzając planowane strefy numeracyjne.
Sala telegraficzno-telefoniczna
W tej samej sali można było nadać telegram. Wobec trudności z połączeniem telefonicznym, a przede wszystkim braku telefonów w mieszkaniach prywatnych w Polsce, telegram był jedynym sposobem szybkiego przekazania wiadomości. W szczególności dotyczyło to wiadomości typu: przyjazd rodziny. informacje o narodzinach, pogrzebach, ślubach albo życzeń świątecznych i imieninowych. Nadanie telegramu polegało na tym. że trzeba było czytelnie wypisać na druku jego treść, dokładnie licząc ilość użytych słów (bez znaków przestankowych typu stop – kropka albo koma – przecinek), bo od tej ilości zależała niemała opłata. Potem urzędniczka przyjmowała taki druk, kierowała go na halę, gdzie przepisywano go na perforowaną taśmę dalekopisu, na poczcie odbierającej wychodził z dalekopisu cienki papierowy pasek z odkodowanym przysłanym tekstem, który naklejano na formularzu. Czasem mijała godzina, częściej kilka i goniec przynosił go na adres odbiorcy. Kiedy pojawiły się już telefony domowe, można była też uzyskać odczytanie telegramu przez telefon. Do sali telefonicznej można było wejść także bezpośrednio od ulicy Władysława IV. Istotne było, że ona działała przez wszystkie dni tygodnia i chyba całą dobę.
Typowy dalekopis (przestały działać w 2007 roku)
Telegram
Wyjście na ul. Wladyslawa IV
Po przeciwnej, prawej stronie budynku, od strony ulicy Zygmunta Augusta, była paczkarnia. Była ona także dostępna bezpośrednio z tej ulicy, a więc była najbliższa dla mnie. Dawało to wygodny sposób skrócenia przez trzy sale drogi w kierunku Dworca, pod osłoną od deszczu i wichury. Paczkarnia była miejscem pasjonującym. Były tam okienka, w których można było nadać paczkę wypełniając stosowny druk. Za kratą były wagi do ważenia paczek, mniejsza do normalnych paczek i duża, platformowa do bardzo dużych przesyłek. W paczkarni pachniało lakiem, bo paczki były lakowane ale najciekawsze było odbieranie paczki, o ile nie odebrało się jej od listonosza w mieszkaniu.
Paczka współcześnie lakowana, bo to powróciło po ćwierć wieku
Podniecało niecierpliwe oczekiwanie, co też będzie paczka zawierała. Nie było wtedy handlu wysyłkowego, najczęściej otrzymywało się paczki od rodziny z prezentem, a czasem atrakcyjną żywnością, taką, jakiej na co dzień nie można było w sklepach kupić (mówiło się wtedy „dostać”). Poza tym jeszcze można było odebrać listy na „Poste restante”, czyli listy wysyłane wyłącznie adres placówki pocztowej odbiorcy. Była to wygodna formuła dla osób podróżujących po Polsce i nie znających adresu docelowego.
Dwa ujęcia paczkarni
Na ulicy Zygmunta Augusta, wzdłuż budynku pocztowego nie było chodnika, tylko miejsce parkingowe dla samochodów pocztowych. O ile w Nowej Hucie, mieście nowoczesnym, poczta była wożona jeszcze przez konne wozy na gumach, o tyle w Gdyni transport był zmotoryzowany. Samochody były zielone z napisem „Poczta” po prostu. Potem zmieniono kolorystykę ma brudno-żółtą. Najstarsze pojazdy pocztowe, jakie pamiętam, to były tak zwane półciężarówki, dziś powiedzielibyśmy furgonetki, „blaszaki” marki Citroen H. Potem zastąpiły je Żuki „blaszaki”.
Tak wyglądał Citroen H
Samochody mniejsze, jakie pamiętam, to Škody na bazie modelu I 1201, coś w rodzaje protoplastów kombi ale bez okien, z otwieranymi na dwie strony drzwiami w tylnej ścianie. Takie same pracowały jako sanitarki. W późniejszych latach pojawiły się też inne samochody ale na to specjalnie już wtedy uwagi nie zwracałem.
A tak Škoda Podavka
Od strony ulicy Zygmunta Augusta była taka dziwna niby rampa, niby daszek nad oknem do piwnic W każdym razie jako dzieci uwielbialiśmy pod nią przechodzić, niemal na czworakach.
Wzdłuż ulic Władysława IV i Zygmunta Augusta były boczne skrzydła budynku, coś w rodzaju oficyn. Znajdowały w nich się biura niezliczonych urzędników pocztowych, biuro projektów, centrale telefoniczne oraz jakieś pomieszczenia socjalne pracowników. Za „moich” czasów były dwie centrale telefoniczne: Strowgera po stronie Władysława IV i od połowy lat 60 (70?) Pentaconta z szybszym wybieraniem krzyżowym.
Telefonistka przy centralce ręcznej
Oba skrzydła w końcowej części posiadały bramy. przez które można było wejść na wewnętrzne podwórze, okolone pocztą na kształt litery U, oddzielone od sąsiednich posesji murem zamykającym to U. Podwórze było brzydkie, wylane czarnym asfaltem i mało ciekawe. Za można było przez nie przyjechać rowerem, skracając sobie drogę od jednej ulicy do drugiej.
Współczesny stan podwórza, pop prawej narożnik budynku, w którym mieszkaliśmy
Skrzydło przy ulicy Zygmunta Augusta do późnych lat 60 było o jedno piętro niższe, niż dziś. Wewnątrz podwórza znajdował się jeszcze budynek mieszkalny. Ponieważ okna naszego mieszkania były wtedy wyżej, niż dach poczty, przez okno mogłem widzieć najwyższe piętro tego budynku. Pamiętam, że któregoś roku, gdy mieszkałem w Gdyni zimą (zapewne było to podczas czwartej lub szóstej klasy, bo takie dwa epizody miałem w krakowskim okresie życia), odkryłem kiedyś rano, iż po stronie przeciwnej, przy otwartym oknie i zapalonym świetle, gimnastykuje się kobieta w samej bieliźnie. Parokrotnie, gdy udało mi się dostatecznie wcześnie obudzić. używałem lornetki teatralnej, aby ją podglądać. Sen jednak generalnie wygrywał. Latem takie zdarzenie byłoby niemożliwe, bo nikt rano światła nie zapala.
Widok od ul. Władysława IV, z lewej z tyłu fragment naszej kamienicy, zasłania go nadbudowane skrzydło poczty, które jest wyższe, niż budynek wewnątrz podwórza.
W tym skrzydle mieściła się także świetlica, czy sala konferencyjna, w której ćwiczyła dęta orkiestra pocztowa. Latem przy otwartych oknach trudno było wytrzymać – czasem kilka taktów powtarzanych w nieskończoność mogło zamęczyć najtęższego melomana.
Myślę sobie teraz o idealnej skuteczności ówczesnej poczty. Pomimo słabości komunikacji w kraju, listy zwykłe między Gdynią, a Krakowem, czy Warszawą docierały w dwa, trzy dni, a ekspresowe następnego dnia. Poza tym listonosze pracujący latami w tych samych rejonach, znali doskonale mieszkańców swojego rejonu. Podobnie zresztą osoby sortujące i rozdzielające dla nich pocztę. Jeszcze w latach siedemdziesiątych docierały do nas przesyłki adresowane np. „Remiszewski Gdynia BGK” (a bank nie istniał od zaraz po wojnie). Dziś nie do wyobrażenia. Pracownicy poczty byli umundurowani. Do dobrego tonu należało, jeśli listonosz (próbowano ich wtedy przezwać doręczycielami) był zmuszony wdrapać się aż do mieszkania, zostawić mu drobny napiwek. Końcówkę z przekazu gotówki albo jakąś złotówkę, czy dwa przy odbiorze listu poleconego lub telegramu. Nie pamiętam przypadków, by listy, czy przesyłki krajowe, zginęły. Zdarzało się to z listami lub paczkami z zagranicy, co do których nigdy wiadomo było to się stało. Zatrzymała cenzura. czy może ukradziono na cle
Wszystkie zdjęcia z Internetu, .m.in. gdyńskich grup na Facebooku, gdanskastrfaprestizu.pl , NAC., Google Earth, Street View.