JEDEN

Urodziłem się 23 czerwca 1951 roku w Gdyni. Zdarzyło się to w szpitalu przy Placu Kaszubskim, gdzie wiele lat później rodzili się także moi synowie. W tym czasie dopiero rozpoczynano budowę szpitala w Nowej Hucie (gdzie mieszkali moi rodzice), połączenia tramwajowego z Krakowem nie było. Mama zresztą, zamiast w strasznych warunkach panujących ówcześnie w Nowej Hucie, wolała na te dni, tuż przed i po porodzie, być ze swymi rodzicami. Młodsza siostra, Danusia, przyszła na świat w nowohuckim mieszkaniu.

Mniej więcej w tym samym czasie Ojciec otrzymał dwupokojowe mieszkanie w bloku na jednym z pierwszych osiedli nowohuckich. W tym czasie nazywało się ono budowlaną nazwą A0 (a-zero), lecz adres pocztowy brzmiał Nowotki 23 i dopiero sporo lat później, w roku 1959 został zmieniony na Os. Na Skarpie 13. Zapewne Mama przyjechała ze mną na nowe mieszkanie pod koniec lata. W okresie szalonego braku mieszkań, gdy czasem w jednym pokoju przedwojennych kamienic gnieździły się po dwie rodziny, a młodzi ludzie przybywający ze wsi na „wielką budowę socjalizmu” latami mieszkali w barakach albo hotelach robotniczych, własne nowoczesne mieszkanie było skarbem. Tajemnicą sukcesu było to, że Ojciec zdążył w latach powojennych skończyć krakowską Politechnikę i jako inżynier budowlany dostał nakaz pracy w Nowej Hucie. Inżynierów było brak, była to budowlana elita elit. Z czasów, które ogarniam pamięcią dziecka wiem, że Ojciec pracował w DBOR (Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych), zgaduję, że jako kierownik robót albo inspektor nadzoru. Zmorą tego dzieciństwa były okresowe KOPI – komisje (czy też komitety) oceny przebiegu inwestycji, wielogodzinne, ciągnące się do nocy nasiadówy, z których Ojciec wracał do domu zły, zmęczony, a najczęściej, jak ja już spałem.

Nowa Huta była w tym czasie miejscem trudnym sobie dziś do wyobrażenia. Budowę huty, na początek w części produkującej surówkę, podjęto w roku 1949 i równolegle rozpoczęto budowę „socjalistycznego miasta”, o którym mówi się, że miało być przeciwwagą konserwatywnego, katolickiego i mieszczańskiego Krakowa. Nowa Huta miała być pierwotnie 60-tysięcznym samodzielnym miastem, ale już w następnym roku postanowiono włączyć ją do Krakowa, jako kolejną dzielnicę. Fakt jest faktem, że jeszcze w latach sześćdziesiątych jeździło się w jedną stronę „do Krakowa”, w drugą zaś „do Huty”.

Wykorzystując fakt, że nowe miasto powstawało w zasadzie na pustkowiu, generalny projektant Czesław Ptaszycki stworzył układ urbanistyczny „miasta-ogrodu”, zawierając go w bardzo spójnej koncepcji. Punktem, najważniejszym był Plac Centralny (którego jeden bok miał być zapełniony nigdy niezrealizowanym pompatycznym Ludowym Domem Kultury. Od niego zgodnie z koncepcją dziewiętnastowiecznego twórcy Paryża, barona Haussmanna, cztery szerokie arterie, dzielące miasto na kwartały, a te z kolei podzielone na samowystarczalne osiedla po kilka tysięcy mieszkańców, wyposażone w żłobki, przedszkola, szkoły, ośrodki zdrowia i sklepy. Wysokość zabudowy zmniejszająca się w miarę oddalania od centrum z pięciu do dwóch kondygnacji. Dziś ten układ najstarszej części Nowej Huty się zdecydowanie broni. Zabudowa jest kameralna, układ drogowy nadal wydolny, zaś wszystko obecnie tonie w półwiekowej zieleni.

Jakże inaczej było na początku lat pięćdziesiątych. Socrealistyczna, neoklasycystyczna architektura centrum, dziś okryta patyną starości, wtedy budziła odruch obrzydzenia, szczególnie u ludzi wychowanych na krakowskim gotyku i renesansie albo gdyńskim modernizmie. Dalej brzydkie, sztampowe bloki z nieotynkowanej wówczas cegły, między nimi błoto lub klepisko. Początkowo oczywiście żadnej zieleni, nasadzone po kilku latach drzewa i krzewy potrzebowały dalszych lat, by urosnąć. Taki krajobraz był obcy i brzydki.

Ważniejsze były jednak stosunki społeczne. Zacząć wypada od ludzi. Skład społeczny mieszkańców Nowej Huty był realizacją obowiązującej doktryny rewolucji socjalistycznej. Obok nielicznych fachowców, wykształconych jeszcze przed wojną albo w pierwszych latach powojennych, dominowali przybysze ze wsi. Przy czym najczęściej była to biedna, przeludniona i zacofana wieś galicyjska. Ci ludzie, ciągnący za chlebem i świetlaną przyszłością obiecywaną przez komunistów, najczęściej młodzi i niewykształceni, byli nieprzyzwyczajeni do tak oczywistych, wydawałoby się, wynalazków, jak bieżąca woda, toaleta, komunikacja zbiorowa. Część z nich przeszła wojnę i to w tej najstraszliwszej wersji, na froncie zwanym przez nas dziś wschodnim. Na miejscu zaś byli poddawani indoktrynacji, mówiono im, iż są klasą panującą, przyszłością świata pod światłym przywództwem Józefa Stalina. W dużej mierze ulegali tej propagandzie, choćby dlatego, że na tle przedwojennej nędzy i wojennych potworności, nowa rzeczywistość faktycznie rysowała się jak Ziemia Obiecana.

Wykorzenienie jednak ze środowiska rodziny i sąsiadów, ogromna nadwyżka młodych mężczyzn, odcięcie od patronatu proboszcza (jedyny kościół w okolicy to był pocysterski klasztorny w sąsiedniej wsi Mogiła) powodowały brak wzorców i hamulców. Do tego zarabiane, często pierwszy raz w życiu pieniądze, których mieli dużo, bo mieszkanie i wyżywienie w stołówkach było tanie, a poza tym wobec braku sklepów, usług i rozrywki nie było ich na co wydawać, więc wydawali je na wódkę, papierosy, hazard i prostytutki. W mieście kwitło chuligaństwo, rozboje, gwałty i morderstwa, szczególnie w hotelach robotniczych, lokowanych pomiędzy blokami mieszkalnymi na osiedlach.

Dodajmy do tego znane z literatury uwarunkowania ustrojowe: wszechmoc partyjnych kacyków, absolutna arogancja i chamstwo urzędników, niekompetencja i poczucie władzy milicjantów. Nieustanna presja propagandy. Nie tylko na sztandarach, plakatach, portretach „trójcy”: Stalin, Marks, Engels, nie tylko na obowiązkowych wiecach i masówkach. Także w prasie – dostępne były praktycznie: jeden tytuł lokalny, partyjna „Gazeta Krakowska” i „Trybuna Ludu”. Radia z początku rodzice nie mieli, za to pod sufitem w kuchni wisiał tzw. „kołchoźnik” – głośnik podłączony do instalacji radiowęzła osiedlowego, dzięki któremu można było słuchać… no właśnie nie wiem czego. Nie wiem, czy był to jeden z dwóch istniejących ówcześnie programów Polskiego Radia, czy jakiś lokalny program. Ja pamiętam tylko ludowe piosenki i radosne marsze. Kolejne głośniki wisiały na ulicach, rycząc na pełny regulator, bez możliwości wyciszenia – Ojciec z kolegami od czasu do czasu chodzili dokonywać „czynu chuligańskiego”: za pomocą długich tyczek z hakiem zwalali je w ciemnościach na ziemią, co zapewniało kilka dni spokoju. Na szczęście ta partyzantka nie skończyła się żadną wpadką, zapewne szła na konto anonimowych rozrabiaków z sąsiedniego hotelu robotniczego.

Mieszkanie było położone na najwyższym, czyli drugim piętrze bloku. Wyżej był tylko strych, na którym wieszało się do suszenia pranie. Mieszkanie miało 54 metry kwadratowe powierzchni i 3 metry wysokości, więc jak na standardy lat późniejszych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, było całkiem spore. Miało duży przedpokój, z którego wchodziło się do pozostałych pomieszczeń. Po lewej znajdował się duży pokój z położonym od zachodu balkonem, na wprost, od północy mniejszy pokój. Po prawej kuchnia z oknem na wschód, a obok połączona z toaletą łazienka. Pod sufitem łazienki było uchylane okienko do kuchni, służące pośrednio dziennemu oświetleniu. W łazience duża wanna i sedes, dużo później pojawiła się pralka elektryczna SHL, z napędzaną korbką wyżymaczką, wcześniej do prania służyła cynkowana balia i takaż tarka.

Jak na powojenne warunki mieszkanie było komfortowe. Jasne, suche, przestronne, z porządną klatką schodową o zrobionych z lastriko stopniach. Od początku posiadało bieżącą wodę w kranach, kanalizację i centralne ogrzewanie. W kuchni początkowo stał żeliwny piec węglowy ale od kiedy pamiętam w mieszkaniu był gaz. Piecyk gazowy w łazience, zwany przez niektórych „junkersem”, służył do podgrzewania wody w kuchni i łazience. Nie przypominam sobie palenia w kuchni węglem, być może ten piec kupili rodzice z braku możliwości nabycia kuchenki gazowej. Najstarsze wspomnienie, to gumowa gruba rura zakończona metalową, perforowaną tuleją, którą po podpaleniu gazu wkładało się do paleniska. W dzisiejszych czasach pełnych zasad i przepisów bezpieczeństwa istna herezja nie do pomyślenia!

Podłoga z początku była z desek, jednym z wspomnień wczesnego dzieciństwa były szerokie szpary pomiędzy niektórymi z nich. Nieco później pojawił się parkiet, solidne dębowe klepki, które wytrzymały potem bez poprawek i przekładania wiele lat i, być może, wytrzymują do dzisiaj.

Ściany w pokojach miały jakieś mało wyraziste kolory, natomiast w pierwszych latach były zdobione we wzorki wykonywane wałkiem, w odcieniu nieco ciemniejszym, niż podstawowy kolor ściany. Białe sufity przechodziły malowaniem na górny pas ściany, szeroki może na dwie dłonie, oddzielony od koloru ścian paskiem (szlaczkiem) o kontrastującej barwie. W kuchni i łazience dolna część ścian miała malowaną farbą olejną, tzw. lamperię, umożliwiającą utrzymanie w czystości. Oczywiście o żadnych kafelkach, czy płytkach mowy nie było. Pod koniec lat pięćdziesiątych malowanie pokojów się zmieniło. Pojawiły się pastelowe kolory, seledynowy i różowo-liliowy, stykające się z sufitem, tak jak jest to współcześnie, bez żadnych pasków, wzorków i ozdóbek. Na kafelki zapewne rodziców byłoby już stać, lecz było to pojęcie nieznane uspołecznionemu handlowi.

Umeblowanie mieszkania zmieniało się zgodnie z epoką. Najdawniejsze, co pamiętam, choć być może tylko ze zdjęć, to białe łóżeczko dziecinne z wysokimi bokami. Potem już w dużym pokoju okrągły, rozsuwany stół, jakiś tapczan dla mnie z skrzynią pod spodem, pierwszy radioodbiornik i dwie oszklone szafki-biblioteczki pełne książek. Jedna z nich dotrwała w kolejnych mieszkaniach do obecnego stulecia. Rodzice spali na szerokim niskim tapczanie o stalowej, malowanej na zielono konstrukcji. Fascynował mnie on niezwykle, bo samo leżysko było z metalowej gęstej siatki napiętej za pomocą sprężyn na owej stalowej ramie. Ta konstrukcja dawała efekt podobny jak dzisiejsze dziecinne trampoliny.

W małym pokoju była jeszcze jakaś szafa, która pojawi się jeszcze w późniejszym opowiadaniu i piękna, rzeźbiona komódka, o trzech głębokich szufladach. Gdy pojawiła się młodsza siostra Danusia, dość szybko mieszkaliśmy oboje w małym pokoju, za to z dużego pokoju oprócz mojego tapczanu zniknął stół, pojawiły się dwa, miękkie i ciężkie fotele.

Pod koniec lat pięćdziesiątych nasz pokój został wyposażony w dwa jednakowe tapczaniki z pojemnikami na pościel pod unoszonym materacem, stolik do odrabiania lekcji i co najważniejsze, w ogromną, kolorowo malowaną szafę ścienną. Przypominają mi się debaty Mamy z „ciocią Irką” na temat zestawu tych kolorów. Była w szafie i część na długie ubrania, i zamykana część z półkami, szuflady, otwierany blat służący jako drugie biurko do odrabiania lekcji, a poniżej wysuwana skrzynia na dziecinne zabawki. Żółte kapy, dziś powiedzielibyśmy: narzuty, na tapczaniki przetrwały dziesięciolecia. Ostatnie kilkanaście lat w bagażniku mojego samochodu do użycia w razie ochoty biwakowania gdzieś w terenie. Ostatnia z nich podarła się na pół w roku 2016, nie wytrzymała próby wykorzystania jej do przeniesienia 50 puszek z piwem z auta na jacht, co miało być zapasem na cały sezon. 55 lat – piękny wiek, jak na bawełnianą narzutę.

W kuchni podstawowym meblem była szafka podokienna rozciągająca się wzdłuż całej ściany. Spełniała ona funkcję spiżarki, zimą skutecznie chłodzona wentylacją w ścianie. Oczywiście latem panowała w niej temperatura otoczenia, więc do chłodzenia produktów służyły wstawiane w wannę miski z zimną, okresowo zmienianą wodą.

Pod ścianą stał czworokątny stół i kilka taboretów, tam jadaliśmy. Później wzdłuż ściany Ojciec zrobił ławę-skrzynię w kształcie litery L służącą jako siedzenie i magazyn. Siedzieliśmy obok siebie, opierając się o ścianę, która przy uderzeniu w odpowiednim miejscu wydawała dziwny, lekko wibrujący dźwięk. Kiedyś jedliśmy obiad z synami „Cioci Irki”, dla zabawy zacząłem pukać lekko potylicą w ścianę. Zainteresował się jej starszy syn Antek, łatwo mu wmówiłem, że ściana jest miękka. Jak wyrżnął z całej siły tyłem głowy, to skończyło się rykiem i gigantycznym guzem. Na podłodze kuchni z początku leżał kawałek linoleum, w jakimś momencie pojawiła się „kombona”. Była to kompozytowa, dwuwarstwowa wykładzina, gdzie dolna warstwa pełniła role izolacyjną i wygłuszającą, a górna, cieńsza, miała wygląd miękkiego plastiku, w odróżnieniu od linoleum miała jasne barwy i była gładka i błyszcząca, a odporna na zarysowania. Mały kawałek jasnobrązowej „kombony” został wyłożony na górnej powierzchni dziecinnej półeczki na książki, co skutecznie chroniło ją przed zalaniem podczas podlewania kwiatków. Półeczka wraz z tym skrawkiem „kombony” przetrwała w rodzinie do XXI wieku, a może istnieje nadal w jakimś garażu.

Jak powiedziałem, jadaliśmy w kuchni. Ja byłem raczej niejadkiem, zapamiętałem jednak niektóre preferencje z dzieciństwa. Dziś trudno wyobrazić sobie tamte czasy, lecz spróbuję tu przywołać kilka wspomnień. Trzeba zacząć od tego, że uspołeczniona, czyli upaństwowiona i podległa centralnemu planowaniu w stolicy, gospodarka była absolutnie niewydolna i jej podstawową cechą był brak wszystkiego. Wybór towarów w sklepach zależał od epoki budowy socjalizmu, najczęściej zwykły człowiek był tego wyboru pozbawiony i miał być szczęśliwy, jeśli kupił cokolwiek. Dotyczyło to oczywiście także najprostszych towarów spożywczych.

W pobliżu były dwa sklepy spożywcze. O samoobsłudze mowy wtedy nie było. Towar leżał na półkach za długą ladą, w kącie często stała beczka z kiszoną kapustą albo worki z ziemniakami. Na ladzie królowała szalkowa waga, oraz metalowe i porcelanowe odważniki. Ekspedientka, najczęściej w szarym kitlu roboczym, równoważyła szalki, dokładając i odejmując odważników albo dosypując produktu, a w końcu przytrzymując języczki u wagi palcami dla jej uspokojenia.

Potem pojawiły się wagi uchylne ze wskazówką, pamiętam firmę „Lubelskie Fabryki Wag”. Obok leżało liczydło, takie z kulkami dwóch kolorów na prętach w drewnianej ramce, albo mechaniczne z korbką.

Towar był pakowany w papierowe, szare torebki (świetną zabawą było potem nadmuchiwanie ich, szczelne zaciskanie i „pękanie ich” z głośnym hukiem). Innym opakowaniem był papier, często zastępowany przez gazety.

Były jeszcze dwa specyficzne sklepy. Mięsny (Mówiło się potocznie: „Idę do rzeźnika”; w związku z brakami w zaopatrzeniu był wtedy taki kawał: Przed wojną na sklepie było napisane RZEŹNIK, a w środku było mięso; teraz na sklepie jest napisane MIĘSO, a w środku jest tylko rzeźnik). Sklep był wykafelkowany, na hakach wisiały półtusze wieprzowe albo wołowe, całe kury (kurczakami chyba nie handlowano). Pod ścianą stół do dzielenia mięsa i pieniek z tasakiem, no i „rzeźnik”, tym razem w białym kitlu, na ogół mocno poplamionym przy pracy.

Rybny. Był dużo ciekawszy. Także wykafelkowany ale pełen zapachów i w odróżnieniu od krwawych kawałów mięsa, czy nawet wędlin, wypełniony różnymi rybami. Ryby różnych kształtów, kolorów, wielkości, karpie, pstrągi, śledzie, piklingi, szprotki, z rzadka dorsze albo flądry. Atrakcją był przede wszystkim zbiornik-akwarium, w którym pływały żywe karpie.

Nieprzemijającą atrakcją były też wielkie kostki lodu, przywożone samochodami lub na konnych platformach, składowane chwilowo na chodniku, a służące do schładzania towaru w lodówkach.

Wspomnienia dziecka są siła rzeczy są selektywne. Nie zapamiętałem trudności w zaopatrzeniu (choć pamiętam niekończące się kolejki do lady), wobec dbałości rodziców o dzieci, głodni nie byliśmy i braków nie zauważaliśmy. Zresztą w Nowej Hucie była jeszcze instytucja „baby”.

„Baba” to była prawdziwa wiejska baba, która przychodziła do Huty pieszo, zapewne z sąsiedniej Mogiły, taszcząc na plecach ogromy tobół zapakowany w białe płótno. W nim zaś prawdziwe skarby. Aluminiową bańkę z mlekiem, z której przelewała chochlą stosowną ilość do podstawionego garnka.. Twaróg, w „kształcie serka”, pakowany w białe szmatki. Masło, w glinianych naczyniach. Świeże jajka (w sklepie były tzw. „wapienne”, czyli przechowywane wiele miesięcy i o dużo gorszym smaku). Cielęcina. Kury na rosół, niestety kury miały tylko po dwie nogi, a dla nas powinny był stonogami. Zastanawiam się ile mógł ważyć taki tobół na początku pieszej wyprawy do miasta. Myślę, że nie mniej niż 20 kilogramów.

Gdzieś na przełomie lat 50. i 60., „baba” zanikła, za to pojawiły się pierwsze sklepy samoobsługowe z drucianymi koszykami oraz dowóz mleka w litrowych butelkach pod drzwi mieszkania. Trzeba było tylko pamiętać o wystawieniu butelki wieczorem. Butelki były kapslowane folią aluminiową, co dało wspaniały materiał do dziecinnych zabaw, tym bardziej że w sklepach zaczęto sprzedawać butelkowaną śmietanę, co pomnożyło ilość dostępnych kolorów kapsli. Przede wszystkim kapsle służyły jako monety podczas zabaw w sklep.

Jak zapewne każde dziecko miałem dania które uwielbiałem, których nienawidziłem i co do których „widziałem, że ich nie lubię”. Co do znienawidzonych, to królował przede wszystkim szpinak, grysik i rzeczy bardzo tłuste, wszelkie galarety oraz zielona sałata. Nie przepadałem za rybami.

Takich lubianych potrafię wymienić więcej. Wspominam chleb z masłem i szczypiorkiem, (hodowanym na parapecie okna w kuchni), chleb „ze skwarkami”, czyli domowym smalcem ze słoniny. Tu warto wspomnieć o pieczywie. Dostępne były dwa podstawowe: zakopiański (znany do dziś) i tzw. praski. Uwielbiałem bułki ale tylko kajzerki albo szwedki, nie lubiłem tańszych o 10 groszy bułek „zwyczajnych”. Bułki się jadło z masłem i tylko z masłem, i tak mi zostało do dziś.

 Klopsy mielone, kopytka, rabarbar, cała marchewka do gryzienia (słodka „karotka”), marchewka. Pieczone nogi kurze. Chłodnik. Żurek. Domowy rosół z kury z ręcznie robionym makaronem. Wigilijny barszcz z uszkami. Kruchy placek ze śliwkami i kasza zapiekana ze śliwkami. Specjalną atrakcją była „kiełbasa strychowa” – samorobna kiełbasa ze wsi, podsuszana na strychu przed dowiezieniem do nas. Z potraw mlecznych, chętnie jadłem płatki owsiane na mleku. Jajka na miękko były chyba atrakcją z powodu kieliszków do nich i zagadki w jakim stanie będą wewnątrz skorupki. Zawsze lubiłem jajecznicę, która do dziś jest porannym zastrzykiem energetycznym, o ile organizm takowego potrzebuje. Naleśniki, wyłącznie z dżemem, cukrem pudrem na wierzchu i wyłącznie w postaci zwiniętej rurki.

W późniejszym okresie, już w czasach szkolnych zdarzało sie jeść obiady w barze mlecznym, ten na osiedlu nazywał się bodaj „Szkolny” (nieco dalej był jeszcze jeden: „Pod Zegarem”). Tam królowały bliny! Niekoniecznie były to bliny znane z kuchni rosyjskiej, czy ukraińskiej. Placki, zapewne drożdżowe, polane śmietaną (nie lubiłem) albo posypane cukrem (uwielbiałem), były praktycznie jedynym przeze mnie wybieranym daniem. Z innej gastronomii w Hucie się nie korzystało, lodziarnie, cukiernie i restauracje poznawałem w Gdyni ale o tym w innym rozdziale.

Oczywiście świat dziecka to przede wszystkim była zabawa.

Najtrwalszym wspomnieniem z całkiem wczesnego dzieciństwa jest Morda. Morda była alzackim owczarkiem o imponującym uzębieniu, co w zamyśle miało stwarzać i stwarzało strefę bezpieczeństwa wokół mnie i Mamy. Suka była znakomicie wytresowana, w razie poczucia zagrożenia wystarczyło powiedzieć „Żaba, żaba”, by głośno warczała, prezentując cały garnitur zębów, co skutecznie odstraszało od wszelkich prób zaczepki. Morda była jednak samą dobrocią i miała niezwykłą cierpliwość do dzieci, podobno pozwalała mi włożyć rączkę do gardła po łokieć. Do tej pory istnieje gdzieś w rodzinnych zbiorach fotografia warującej koło piaskownicy Mordy, z czwórką dzieciaków siedzących na niej, ciągnących za uszy i ogon. Niestety, Morda została oddana w obce ręce, gdy na świat miała przyjść Danusia, biedna dobrze wtedy wiedziała, że coś jest nie tak, po raz pierwszy nie chciała wyjść na spacer.

Przestrzeń pomiędzy blokami spełniała funkcje podwórka, w tamtych stronach mówiło się, że dzieci „wychodziły na pole”. Z początku było tak rzadko porośnięte trawą klepisko, potem, po otynkowaniu budynków, trawnik i krzewy. Pod oknem kuchennym rosły na środku placu krzaki róż, spełniające znakomicie funkcję dzikiej dżungli w dziecinnych zabawach. Stopniowo zasięg dziecinnych wypraw zaczął się poszerzać o przestrzenie pomiędzy kolejnymi blokami, lecz na ogół Mama wolała zabierać mnie, potem nas oboje, na spacery dalej, poza osiedle.

Zimą można było zjeżdżać na sankach. Najwcześniejszej „górki” nie pamiętam. Potem, już w czasach szkolnych chodziliśmy „na skarpę”. Skarpa, od której nazwę wzięło osiedle, wydawała się wtedy ogromna, wysoka i od horyzontu po horyzont. Za plecami były bloki, u jej podnóża nadwiślańskie łęgi, nazywane „Łąkami”, trochę bagnisto-torfiaste. Dziś okazuje się ona stromą, niewielką górką, do tego zarośniętą krzakami. Na skarpie robiono czasem „szlaję”, cos w rodzaju lodowego toru szerokości kilku metrów. Tam starsi chłopacy zjeżdżali na łyżwach, zaś zjazd na sankach był w swoim rodzaju wyczynem. Kiedyś zrobiłem to na pożyczonych sankach metalowych, z jakiegoś powodu nie utrzymałem kierunku, wpadłem w rodzaj korkociągu, co skończyło się zdrowym rąbnięciem tyłem głowy w lód. Zniechęciło mnie to „szlai”, natomiast dostałem pierwsze, narty. Drewniane, przypinane do butów rzemieniami, an nich chodziłem po „Łąkach”, czasem próbując zjazdów ze skarpy. Na kolejnych nartach, także drewnianych ale wyposażonych w wiązania z kandaharem, próbowałem już w czasach szkolnych, skoków wykorzystując spełniający rolę progu skoczni garb u dołu skarpy. Potem już nigdy na nartach nie jeździłem. Ważną zabawą były „wyprawy polarne”, odbywane z młodszą siostrą po „Łąkach”, czasem niemal po pas w śniegu. To jednak pojawiło się gdy w latach szkolnych zacząłem czytać Centkiewiczów, zapewne jako mniej więcej jedenastolatek.

Wielkim przeżyciem było tynkowanie bloków. Odbywało się to przez dłuższy czas, niemal równocześnie, blok za blokiem. Ustawiano rusztowania, w całości drewniane, fascynował mnie proces podnoszenia do pionu konstrukcji złożonej z dwóch słupów o wysokości równej wysokości budynku, połączonych poprzeczkami, na których potem układano deski pomostów. Pomiędzy blokami leżała wielka góra cementu, przywiezionego przez samochód oraz w wykopanym dole wapno, a dalej stała maszyna do mieszania tynku – blaszane koryto, w którym obracało się mieszadło w kształcie korkociągu. Produkt wlewany z maszyny do pojemników wciągany był w górę na linach i ręcznie rozprowadzany po ścianach budynku.

Wszelkie maszyny oczywiście zachwycały dzieci, a szczególnie chłopców. Samochodów osobowych było niewiele, na osiedlu parkowała jedna „dekawka” (zapewne był to samochód DKW F8, jeszcze wojennej budowy), która właściciel nieustannie remontował. Z rzadka pojawiała się Warszawa M20, dopiero na postoju przy Placu Centralnym stały taksówki, generalnie duże czarne maszyny z amerykańskiego demobilu. Jeździło trochę ciężarówek, głównie trzyipółtonowych wywrotek marki STAR 20 oraz czterotonowe ciężarówki skrzyniowe tej samej marki, i nieco mniejsze Lubliny. Ciekawsze były ciągniki, zwane traktorami. Skopiowane z przedwojennych Lanz Bulldogów polskie Ursusy C45, wyróżniały się niezwykle głośnym hałasem, śmieszny gruszkowaty tłumik na kominie niewiele dawał. Traktory nie były wyłączane, nawet jeśli w danym momencie nie pracowały i głuche, monotonne dudnienie jednocylindrowego silnika było tłem dźwiękowym przez cały dzień. Powodem był sposób rozruchu: Aby uruchomić Ursusa C-45 trzeba było mieć dużo krzepy i odprawić cały rytuał: podgrzać za pomocą lampy lutowniczej, znajdującą się z przodu ciągnika gruszkę żarową, a kiedy ta nagrzała się do odpowiedniej temperatury, kołem kierownicy wyjętym wraz z kolumną, a następnie, umieściwszy je w kole zamachowym z boku, rozkręcić silnik.

Koparki, spychacze, transportery (czyli po prostu taśmociągi do transportuj cegieł), były spotykane codziennie. Najbardziej fascynujące były z rzadka, i chyba w nieco późniejszych latach, pojawiające się na ulicach zgarniarki, ogromne ryczące maszyny, na kolosalnych kołach, które służyły do zbierania i wywozu warstw ziemi.

Śmieci z osiedlowych śmietników z początku wywożono otwartymi platformami zaprzężonymi w konie, pod koniec lat pięćdziesiątych pojawiły się śmieciarki. Były to wielkie samochody marki Skoda, miały one dużą, przeszkoloną szoferkę i zakrytą beczkowatym nadwoziem część ładunkową. Mogliśmy godzinami patrzeć, jak mechanizm unosi i opróżnia pojemniki, w środku było słychać łomot jakiejś maszynerii. Byliśmy przekonani, że śmieci są w środku spalane, w czym utwierdzał nas dymiący „komin” wystający z dachu. Dziś wiem, że to rura wydechowa, którą praktyczni Czesi wynieśli do góry, aby oszczędzić płuca śmieciarzy.

Innym obiektem fascynacji był oczywiście Kombinat. Oglądałem go tylko z daleka, las dymiących kominów, długie pociągi towarowe, mnóstwo jakichś budowli, a od pewnego momentu czerwono świecący żużel, który można było po ciemku widzieć wysypywany na hałdę. Tak naprawdę dla dziecka huta to były tylko słowa: wielki piec, stalownia, koksochemia, cementownia, jakieś miejsca oczywiste dla dorosłych i dla motorniczych tramwajów i absolutnie zagadkowe dla dzieci.

Mój właściwy świat jednak był w domu. Z racji stosunkowo częstych chorób i stosunków społecznych „na kolonii”, spędzałem w nim większość czasu. Z tego samego powodu dużo rysowałem i wcześnie zacząłem tonąć w książkach, najpierw czytanych przez Mamę. O lekturach opowiem w innym miejscu.

Zabawki były proste, drewniane klocki, jakieś żołnierzyki, gry planszowe. Potem, nie wiem w którym roku, pojawiły się klocki Lego-podobne. Do budownictwa używane były niewiele, znakomicie jednak stawiane na sztorc, służyły jako żołnierze, w rozgrywanych przeze mnie na podłodze kampaniach. Drugą armię na ogół tworzyło około stu pionków od jakiejś gry, w kształcie drewnianych beczułek, o wysokości około 3 cm. Były jeszcze „prefabrykaty” ścian domów, drewniane elementy z otworami na okna i drzwi, jakieś płyty stropowe kawałki dachów i rzeczona „stolarka”. Z tego materiału powstawały domy, albo fragmenty warowni, często pozostawiane w kącie pokoju na wiele dni. Wnętrze domów oświetlała czasem choinkowa żaróweczka, ale to już w czasach późniejszych, gdy wśród zabawek znalazła się enerdowska kolejka PIKO. Do dziś mi z tego pozostał sentyment do małych okienek, przez które sączy się światło z wnętrza. Pojawienie się kolejki poszerzyło repertuar zabaw militarnych o sceny partyzanckie albo indiańskie napady na pociąg.

Mimo obecności młodszej siostry, zabawy lalkami i „w dom” były rzadsze, choć także bawiliśmy się wspólnie.

Niezwykle ważną, zapewne pierwszą w życiu, zabawką, był czarny, wypchany trocinami pluszowy miś. Wielokrotnie uszkadzany, zszywany przez ojca, bez oczek, z dorabianymi uszami, stopniowo „coraz mniejszy” i niewątpliwie coraz bardziej wytarty, dotrwał ze mną niemal do matury. Byłby może do dziś, gdyby nie znalazł się w rodzinie „ktoś”, kto w ferworze porządków wyrzucił go do śmieci.

W samej Hucie rodzice nie mieli zbyt wielu znajomych. Byli jacyś koledzy Ojca z pracy. Najbliżsi sąsiedzi na piętrze, państwo Cieślakowie. W późniejszych latach koledzy i koleżanki z żeglarstwa. Mam wrażenie, że byli to jednak „znajomi”, ewentualnie „koledzy z…”. Bliskich przyjaciół rodziców pamiętam tylko jednych. Była to koleżanka Mamy Irena Krzetuska, z mężem Zbigniewem Miksztalem. Dla nas „Ciocia Irka” i „Wujek Zbyszek”. Ich synowie: Antek (w moim wieku) i Kazik (rok starszy od Danusi), byli dla nas jak najbliżsi kuzyni albo wręcz bracia. Dużo później, już w latach sześćdziesiątych, przyszła na świat Tereska.

Jeszcze jeden okruch pamięci. Od dzieciństwa miałem jakieś kłopoty z nogami. Pamiętam, że miałem przykurcz ścięgien, często mnie bolały, że chodziliśmy po lekarzach, których się strasznie bałem. Dokładnie nie wiem, co to było, nie znam żadnej dokumentacji, kołacze mi się po głowie, że jakaś tzw. poronna postać dziecięcego porażenia mózgowego. Fascynującym wspomnieniem z tego okresu jest zimowy pobyt we wsi Zawoja, gdzie mieszkaliśmy w drewnianej chałupie góralskiej. Nie było tam wtedy elektryczności i izbę oświetlała lampa naftowa. Rodzice robili mi jakieś zabiegi, polegające na okładach gorąca parafiną. Ograniczona sprawność ruchowa, brak zdolności pełnego prostowania nóg pozostały mi na zawsze.

W styczniu 1955 pojawiła się moja siostra Danusia. Pamiętam, że byłem bardzo przejęty, że siostra „jest w brzuszku u Mamy” i nie mogłem się jej doczekać. Jakoś zatarło się w pamięci to, czy i jak przeżywałem brak Mordy, za to doskonale pamiętam to oczekiwanie. Siostra rodziła się w domu. Z tego dnia zapamiętałem jak Mama z wielkim brzuchem maszerowała długo dookoła okrągłego stołu w dużym pokoju. Potem musiałem iść do państwa Cieślaków i chyba wróciłem do domu następnego dnia. Siostra została przeze mnie zaakceptowana, nigdy nie słyszałem, żebym był, jak to często bywa z pierworodnymi dziećmi, zazdrosny o utracony monopol na miłość i zainteresowanie dorosłych. Tak sobie myślę, że umieli oni we właściwy sposób przygotować moją psychikę na zmiany.

Po kilku tygodniach zaczęły spacery w wózkiem. Zachowały się moje zdjęcia przy głębokim, opływowym wózku. Z całą pewnością lato, albo jego większą część, spędziłem w Gdyni. Zresztą nie przypominam sobie innego lata, aż do ukończenia szkoły podstawowej. Czy w to pierwsze lato byliśmy tam razem? Dziś już nie jestem w stanie tego zweryfikować.

Z tych najwcześniejszych lat zapamiętałem pewną wizytę Dziadzia, Kazimierza, ojca mojej Mamy, a dokładnie jedną scenę. Dziadzio siedział w fotelu, w pewnym momencie zawołał mnie do siebie i dał mi kolorowego drewnianego kogucika z poruszanymi cienkim sznureczkiem głową i skrzydłami. Powiedział, że kupił go, bo to zbiórka pieniędzy na „biedne dzieci węgierskie”. Przejąłem się bardzo, choć nie rozumiałem dlaczego te dzieci są nieszczęśliwe, ani co to znaczy „węgierskie”. Może ktoś mi coś więcej próbował tłumaczyć, nie pozostało w pamięci. Dziś wiem, że miało to miejsce około Bożego Narodzenia w 1956 roku, a pomoc dotyczyła ofiar sowieckiej inwazji na Węgry i stłumienia powstania. Najprawdopodobniej zbiórki pieniędzy na wypoczynek dzieci w Polsce. Mało kto wie, że Polacy zebrali łącznie 2 mln dolarów, więcej nawet, niż zebrano w USA.

I tak nieuchronnie kończył się beztroski okres najwcześniejszego dzieciństwa.