Pytanie wydaje się banalne. Większość zapytanych Polaków odpowie, że to PiS i jego Prezes. Przywołają tu różnorakie argumenty:
– kwestionowanie legalności podstawowych instytucji państwa,
– kwestionowanie wyników demokratycznych, uczciwych wyborów,
– odmawianie najważniejszym osobom w państwie legitymacji moralnej do sprawowania ich urzędów,
– posługiwanie się kłamstwem w polityce,
– dzielenie ludzi, napuszczanie na siebie grup społecznych i tak dalej i tak dalej.
Zwolennicy PiS wskażą, że zagrożeniem dla demokracji jest Platforma Obywatelska i jej lider. Będą argumentować, że:
– rządzą nami źli ludzie,
– są związani z wszechogarniającym układem biznesowo – ubeckim,
– uzależniają Polskę od niedemokratycznej Rosji współpracującej z Niemcami,
– nastąpiło skupienie całej władzy w rękach jednego ugrupowania,
– są powiązani z polskojęzycznymi mediami, zależnymi od obcych ośrodków.
Pojawi się jeszcze trzecie podejście, upatrujące wszystkich zagrożeń w rywalizacji, czy wręcz walce, tych dwóch ugrupowań i w „zabetonowaniu” polskiej sceny politycznej ich żelaznym uściskiem. Część z osób wyrażających taki pogląd doda jeszcze uzależnienie państwa od kościoła katolickiego i klerykalizację polityki. Są i tacy, co twierdzą, że zagrożeniem demokracji w Polsce jest brak realnej opozycji, gdyż PiS rękami swego prezesa zdegradował się do roli malo znaczącej sekty, co w pierwszej kolejności zaszkodzi pozbawionej opozycyjnej presji Platformie, a w konsekwencji państwu.
Dyskusja nad tymi stwierdzeniami jest absolutnie pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Strony konfliktu, szczególnie zwolennicy drugiego podejścia, nie dopuszczają myśli o jakimkolwiek dialogu, co uniemożliwia znalezienia „wspólnego mianownika”. Wszelkie argumenty już padły, zostały przeanalizowane przez mądre głowy i nie przyjęte do wiadomości przez polityków. Dyskusja nad tak postawionymi tezami oznacza tylko, że pokłócimy się w sposób nieuchronny, chyba, że obecni są zwolennicy tylko jednego poglądu, ale taka debata byłaby zwykłym biciem piany.
Pozwolę sobie postawić tezę, że to kwestia przejściowa. Konflikt polityczny w Polsce w obecnej postaci skończy się prędzej, czy później i nie sądzę, by w ostatecznym obrachunku mógł stanowić doraźne zagrożenie dla demokracji. Polska nie różni się od innych krajów europejskich, w każdym z tych krajów, z większym lub mniejszym nasileniem występują konflikty, agresja, populizm, w wielu z nich poparcie znaczących grup wyborców uzyskują co najmniej dziwne programy, postawy i osobowości. Co więcej, w wielu krajach polityka przenosi się na ulice, czy to w formie jawnej, czy też pod płaszczykiem protestów ekonomicznych związków zawodowych. Polacy są tacy sami jak inni Europejczycy, nie jesteśmy społeczeństwem wyjątkowym, ani w sensie pozytywnym, ani pejoratywnym.
Jeśli przyjąć taką tezę, to może warto zastanowić się nad innymi zagrożeniami dla demokracji, nie tylko polskiej, a szerzej ujętej: europejskiej. Tu niezbędna jest ostrożność. Nie mamy zbyt wielu okazji do obserwowania życia politycznego za granicą. Nawet ci, co okresowo mieszkają w innych krajach i, dzięki naszemu członkostwu w Unii, mogą uczestniczyć w lokalnych samorządach, są skazani na lokalny ogląd sytuacji, co nie sprzyja wyciąganiu ogólnych wniosków. Obserwacja polityki w innych krajach za pośrednictwem gazet codziennych i telewizji poszerza nieco horyzonty, lecz nadal nie daje podstaw do pewnego wnioskowania. Dlatego łatwo stawiać tezy trudne do zweryfikowania przez szarych obywateli, takich jak my. Trzeba więc starać się czytać analityków politycznych, socjologów, psychologów społecznych, może także emerytowanych polityków. W pędzącym do przodu świecie niewielu obywateli ma okazję to czynić, jeszcze mniej ma czas zastanowić się głębiej. Stąd też i moje pytania będą raczej powierzchowne. Nie oczekuje, że będziemy umieli na nie znaleźć odpowiedzi, wystarczy byśmy zdołali stworzyć katalog problemów, które prędzej, czy później nas dopadną.
Klasyczna demokracja parlamentarna wytworzona w cywilizacji euroamerykańskiej polega na rządach wyborców sprawowanych za pośrednictwem kartki wyborczej. Reprezentanci obywateli prezentują im program rządzenia, wizje państwa, a czynią to ze względów funkcjonalnych za pośrednictwem partii politycznych. Po wyborze większość rządząca jest ograniczona w swobodzie decydowania poprzez instytucje tworzące pewien balans władzy – w klasycznym ujęciu przedewszystkim przez władzę sądowniczą. Współczesna demokracja polega na silnej ochronie praw mniejszości, powstają więc różnorakie dodatkowe instytucje, takie jak ombudsman (rzecznik praw obywatelskich), trybunały, prawne gwarancje uczestnictwa we władzy, ochrony kultury, języka itp. W ostatnich kilkudziesięciu latach zaznacza się coraz silniejszy wpływ mediów na funkcjonowanie demokracji. O tym nieco później.
W Republice Rzymskiej urzędy państwowe pełnili wybierani obywatele (pamiętajmy jednak, że obywatele stanowili tylko niewielką i najlepiej wykształconą część mieszkańców państwa), od tamtej pory władza wykonawcza systematycznie przesuwała się w ręce wyspecjalizowanych, zawodowych polityków. Od tamtych czasów rośnie też rola urzędników. Trudno sobie wyobrazić współczesne państwo bez armii obsługujących je fachowców. Do tego istnieje silna skłonność regulowania wszelkich dziedzin życia publicznego, a często i prywatnego. Idea „państwa opiekuńczego” przeradza się w państwo biurokratyczne. Jako anegdotkę podam, że sprawdziłem w LEXIE: pod koniec lat 80 i na początku 90 ubiegłego stulecia rocznik Dziennika Ustaw zawierał przeciętnie około 500 aktów prawnych, w okresie wejścia Polski do Unii Europejskiej ilość ta sięgnęła niemal 2900, w ostatnich czterech latach spadła do niespełna 1900 ustaw i rozporządzeń rocznie. Nie przypadkiem przywołałem tu Unię Europejską, wszak w potocznym mniemaniu, chyba nie tak bardzo odległym od rzeczywistości, uchodzi ona za najbardziej biurokratyczną strukturę świata. Standaryzacja przepisów ma oczywiście swój bardzo istotny sens, jednak powoduje tez niemal całkowite zerwanie związku między obywatelem, którego przepis dotyczy, a jego twórcą. Stopień skomplikowania materii i rozległość instytucji oraz procedur powodują, że faktycznym decydentem staje się niewybieralny, anonimowy urzędnik. Taki kafkowski system jest trudny do zrozumienia dla szarego obywatela, zniechęca do aktywności, a do tego można sądzić, że sprzyja korupcji i to na każdym etapie: tworzenia, stosowania i oceny prawa. Czy więc życie publiczne regulowane prawem, i to prawem ujednoliconym na wielką skalę, sprzyja, czy szkodzi demokracji?
Powiedzieliśmy, że stopień skomplikowania współczesnego państwa, czy szerzej, życia publicznego, oddaje decydujący wpływ na nie urzędnikom. Lecz jest jeszcze inne zjawisko. Powszechne głosowanie wielkich mas ludzi, zależnie od mechanizmów regulowanych ordynacjami, powoduje jedno z dwóch zjawisk:
– Albo rozdrobnienie sceny politycznej, reprezentowanie w ciałach przedstawicielskich wielu poglądów i orientacji,
– Albo też tendencję do powstawania dwóch, coraz bardziej uśredniających poglądy i postawy obozów, wymieniających się władzą.
Oba zjawiska mają swoje istotne konsekwencje. Rozdrobnienie sceny politycznej powoduje trudność w wyłonieniu rządów, potrzebę zawierania egzotycznych czasem koalicji, a w rezultacie niezrozumiałość polityki prowadzonej przez partie i radykalne osłabienie władzy publicznej, Dwupartyjność oznacza konieczność przyciągnięcia bardzo szerokiego elektoratu, co skutkuje osłabieniem wyrazistości ideowej i programowej, stopniowym zbliżaniem się obu rywalizujących stron i zmniejszaniem różnicy zdobytych głosów. takie zacieranie różnic jest mało zrozumiałe dla wyborców, a ponadto brak rywalizacji ideowej i programowej zmusza do rywalizacji wizerunkowej. Czy więc powszechne wybory nie stają się narzędziem psującym demokrację?
Rywalizacja wyborcza staje się rywalizacją na wizerunki i etykietki zamiast na idee i programy. Ma to ścisły związek z rosnącą wciąż we współczesnym świecie rolą mediów, w szczególności mediów elektronicznych. Potęgę mediów analitycy polityczni dostrzegli pół wieku temu, kiedy według powszechnej opinii debata telewizyjna zdecydowała o zwycięstwie Kennedy’ego nad Nixonem. Wtedy media, przedewszystkim, choć już nie wyłącznie, relacjonowały rzeczywistość. Dzis znaczna część medioznawców twierdzi, ze współczesne media elektroniczne rzeczywistość kreują. W jakim stopniu – nie nam oceniać. Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że polityka w mediach ulega procesowi, który nazwano tabloidyzacją. Żaden program, żadna reforma nie są dla mediów interesujące. Interesujące są „afery”, sensacje, zgrabne powiedzonka, polemiki, pikantne zdjęcia. Powoduje to, że atrakcyjni dla mediów, a zarazem znani i popularni wśród wyborców staja się politycy tacy jak Silvio Berlusconi, Nicolas Sarkozy (koniecznie z żoną) Jarosław Kaczyński, Janusz Palikot, Ryszard Kalisz, a szanse tracą ludzie – użyjmy tu pewnego cudzysłowu – „poważni”. Trzeba wyjątkowego talentu ale i odporności, by być politykiem medialnym, a równocześnie mówiącym o sprawach poważnych i merytorycznych. Mnogość kanałów telewizyjnych, a nade wszystko powszechny dostęp do Internetu, zjawisko to potęguje, a o kształcie przekazu decyduje ten, kto płaci, czyli reklamodawcy. Czy więc władza niekontrolowanych przez wyborców właścicieli mediów nie staje się nadmiernie dominująca? Czy pozbawiony cenzury i właściciela Internet jest szansą, czy kolejnym zagrożeniem? Czy rzeczona tabloidyzacja, dewaluowanie słów i pojęć nie są same w sobie zagrożeniem dla demokracji?
Mówimy o nieproporcjonalnie dużej władzy uzyskiwanej przez właścicieli mediów. Nie byłby to pierwszy raz w historii świata i demokracji, gdy pozycja ekonomiczna przekłada się na wpływy polityczne. Dzis jednak kapitał, władza gospodarcza, przestają mieć konkretną narodowość. Proces ten, nazwany globalizacją, ma swoje znaczące walory. Powoduje jednak, że częstokroć decyzje fundamentalne dla losów milionów, a nawet miliardów ludzi są podejmowane przez anonimowych technokratów, w nieznanym miejscu na świecie. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy jak wielki wpływ na ich życie może mieć na przykład nadmuchanie spekulacyjnej bańki przez nieodpowiedzialnych finansistów na innym kontynencie. Czy niekontrolowana władza wywoływania ogólnoświatowych kryzysów ekonomicznych nie jest jednym z największych zagrożeń współczesnego i przyszłego świata?
Wydaje się, że zagrożeniem dla demokracji jest dyskusja na tematy nieważne, zastępcze. W polskim przypadku takim zagrożeniem jest dyskusja o PiS i anty-PiS i wszystko, co z niej wynika. Zagrożeniem jest kłótnia o kłótnię. Zagrożeniem jest stan, kiedy nikt nie ma głowy pomyśleć o przyszłości dalszej, niż najbliższy kwartał, a raportów i opracowań strategicznych zdają się nie czytać nawet ci, którzy je zamawiali. Zagrożeniem jest stan zarozumiałego samozadowolenia z historycznego zwycięstwa „wolnego świata”, które dokonało się pod koniec ubiegłego stulecia, samozadowolenia dominującego wśród elit i przekazywanego masom, tak jakby zapominano, że ani wolność ani demokracja nie są nam dane raz na zawsze.
Zagrożeniem jest brak refleksji nad przyszłością mierzona skalą pokoleń.
Tekst napisany w listopadzie 2010 roku, na “Listopadowy Fermencik” -dyskusyjne spotkanie klubu Wspólny Mianownik w Wejherowie. Czy to straciło aktualność?