Internet – szansa czy zagrożenie dla demokracji?

 

Nieustanna demokratyzacja dostępu do informacji

Kiedyś, u zarania dziejów, człowiek komunikował się z drugim człowiekiem wyłącznie bezpośrednio, pamięć zbiorową tworzyła zaś suma wiedzy zapamiętanej przez starszych i ustnie przekazywanej kolejnym pokoleniom. W tym sensie wszystkie rody i pokolenia były równe, panowanie nad informacją ograniczało się tylko do tego, że władca mógł wysłać gońca z poleceniem, zaś szary człowiek komunikował się tylko z najbliższym otoczeniem. Pod względem komunikowania się takie pierwotne społeczności były więc bardzo demokratyczne.

Potem pojawiło się pismo, umożliwiające zgromadzenie bez porównania większych zasobów wiedzy, a także dokładniejsze przekazywanie wiadomości pomiędzy ośrodkami władzy państwowej, ekonomicznej i duchowej. Oznaczało to swoiste zmonopolizowanie dostępu do informacji i komunikowania się w rękach elit, dysponujących osobami umiejącymi czytać i pisać oraz środkami wytwarzania, przesyłania i przechowywania dokumentów pisanych. Konsekwencją było też zawłaszczenie prawa do opisywania historii, co sprowadzało się często do pisania jej na nowo w sposób korzystny dla piszącego.

Wynalazek druku spowodował zdemokratyzowanie wytwarzania i korzystania z informacji oraz ogromne ułatwienie komunikowania się. Koszty wydawnictw drukowanych były wielokrotnie niższe, niż rękopisów, możliwości rozpowszechniania nieporównanie większe, pojawiły się pierwsze środki masowego (zachowując proporcje) przekazu, czyli media. Nieodzownym elementem było funkcjonowanie poczty, a więc także możliwość sprawnego, regularnego przesyłania i rozpowszechniania informacji drukowanej. Wytwarzanie i otrzymywanie informacji przestało być wyłączną domeną elit władzy. Trudno przecenić choćby rolę, jaką odegrało słowo pisane w Rewolucji Francuskiej.

Kolejny krok, to pojawienie się środków zdalnej komunikacji: telegrafu, a potem radia i wreszcie telewizji. Szybkość i powszechność dostępu do informacji narastała lawinowo. W pewnym sensie jednak podstawowe zasady były przez dwa stulecia te same. Ogół ludzkości był jedynie odbiorcą informacji wytwarzanej i rozpowszechnianej przez kogoś innego. Tego „kogoś” było stosunkowo łatwo zidentyfikować. Wiadomo było, kto jest autorem książki, publikacji prasowej, programu telewizyjnego. Wiadomo było, kto jest właścicielem i kto redaktorem, która gazeta lub stacja jest prorządowa, a która opozycyjna. Osobnik bardziej zainteresowany realną naturą rzeczy mógł sięgnąć do różnych źródeł i wyrobić sobie własne zdanie. Ktoś mniej zainteresowany sprawdzał tylko, kto jest autorem, nadawcą informacji i na tej podstawie wyrabiał sobie zdanie o jej wartości (prawdziwości i słuszności).

Prawdziwa zmiana nastąpiła na przełomie tysiącleci. Kolejny raz, po wynalazku pisma, druku. komunikacji elektronicznej, możliwości technologiczne spowodowały radykalną zmianę w powszechności dostępu do informacji. Dziś każdy człowiek, w każdym miejscu na Ziemi, może otrzymać niemal natychmiast dowolną informację. Przestała ona być „zastrzeżona” do dyspozycji elit, obojętne, czy to byli dawni władcy i kapłani, czy też ludzie umiejący czytać i pisać w kolejnych wiekach, czy wreszcie mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych, dysponujących infrastrukturą medialną w niedawno minionych dziesięcioleciach. Technologie cyfrowe i satelitarne pozwalają informacji dotrzeć wszędzie i natychmiast. W tym sensie zbliżyliśmy się w do ideału demokracji informacyjnej, a Internet okazuje się najsilniejszym jej narzędziem.

Nowa jakość

Rewolucyjność nowej sytuacji polega jednak nie na powszechności i szybkości docierania informacji. Prawdziwą zmianą jest powszechność i łatwość jej tworzenia. Starsi z nas pamiętają jak wielkim osiągnięciem w latach 70. i 80. było przełamanie monopolu informacyjnego władzy komunistycznej. Powielacze i sitodruk zrewolucjonizowały stosunki społeczne, oto informację mogliśmy wytwarzać i rozpowszechniać my sami, tu i teraz, nie będąc już skazani wyłącznie na wybór między Dziennikiem Telewizyjnym, a redagowaną gdzieś w oddali Wolną Europą. Stało się to się jednym z najważniejszych narzędzi prowadzących Polskę i Europę do Jesieni Ludów 1989 roku.

Dziś taką możliwość uzyskał każdy, kto ma dostęp do Internetu (czasem tylko telefonu komórkowego). Jest taka powieść Toma Clancy’ego („Niedźwiedź i Smok”), w której Chiny dokonują agresji na Syberię. Prezydent USA Jack Ryan podczas konferencji w Warszawie przyjmuje Rosję do NATO i wysyła niewidzialne dla radarów samoloty do syberyjskich baz. Po kilku dniach lotnictwo chińskie nie istnieje, armie pancerne są zdziesiątkowane, lecz wojna może potrwać długo, co gorsza nie wiadomo, czy i kiedy Chińczycy użyją broni jądrowej. Wtedy Amerykanie wpadają na pomysł: uruchamiają transmisję z walk w Internecie. W ciągu kilku godzin wiadomości rozchodzą się po całych Chinach, społeczeństwo dowiaduje się, że Biuro Polityczne rozpoczęło wojnę i, że wojnę tę przegrywa. Wybucha rewolta studencka, następuje wymiana Przywódcy, nowa władza prosi o rozejm i wycofuje wojska z Syberii.

To w latach 90. była tylko political fiction. Dziś kolejne rewolty w krajach arabskich są zwoływane za pomocą telefonów komórkowych i Internetu. Raz jeszcze okazało się, że przełamanie monopolu informacyjnego pociąga za sobą, a co najmniej bardzo ułatwia, przełamanie monopolu władzy. Zaś szybkość tworzenia i rozpowszechniania informacji stymulowała szybkość rozpowszechniania się rewolucji.

Nie przypadkiem najtwardsze reżimy dyktatorskie świata usiłują ograniczać dostęp do Internetu, nie przypadkiem w Egipcie wyłączano sieci telefonii komórkowej. Takie działania budzą powszechne oburzenie i sprzeciw. Lecz, czy dyktatorzy, a szerzej mówiąc, ludzie posiadający władzę, dysponują jedynie alternatywą: wolność lub wyłączenie, informacja lub jej odcięcie? Prosty rozsądek mówi, że na tym nie poprzestaną. Wrócę to tego w dalszej części.

Czym może być Internet

Jednym z powodów koncentracji władzy w rękach nielicznych elit, obojętne, czy pochodzących z wyboru, czy też nie, był brak możliwości uprawiania demokracji bezpośredniej w społeczności większej, niż mieszcząca się w całości na ateńskim rynku. Nieliczne kwestie są rozstrzygane na drodze powszechnego głosowania, tylko w Szwajcarii referendum jest jedną z podstawowych metod podejmowania decyzji. Polskie doświadczenia w tym zakresie nie są zbyt obiecujące. Obok łatwych do zauważenia mankamentów, takich jak trudność w osiągnięciu znaczącej frekwencji, jest jeszcze problem zdobycia przez głosujących informacji o rozstrzyganym problemie, na tyle pełnej, by mogli wyrobić sobie własne zdanie. Jaki procent głosujących w 1997 roku za lub przeciw Konstytucji RP znal ten dokument? Jaka była alternatywa?

W czasach komunizmu mieliśmy chyba skłonność do idealizowania parlamentarzystów wybieranych w demokratycznych wyborach. Mogło się wydawać, że szary człowiek ma zbyt mało kompetencji, by decydować o losach państwa, za to wybrańcy narodu mają po temu wszelkie predyspozycje. Dziś, po ponad dwudziestu latach praktykowania demokracji, po wielu kadencjach wybieralnych organów, każdy z nas zetknął się z rozmaitymi „przedstawicielami ludu” i kontakty te zdemitologizowały ich intelektualne i moralne walory. Jeśli więc posłowie są tacy sami zwyczajni, jak ich wyborcy, jeśli są raz mądrzejsi, a raz głupsi od nas, to czemu właśnie oni mają rządzić, decydować o naszym życiu? To poczucie jest, być może, jednym z czynników kryzysu współczesnej demokracji parlamentarnej. Odpowiedzią na to bywa zalecenie: „No to kandyduj sam, zostań posłem, radnym, wójtem…” Lecz jest to tylko pozornie oczywiste, wszak dla większości z nas rządzenie nie jest ulubionym zawodem, a zresztą nie sztuką jest być parlamentarzystą, sztuką jest nim zostać i tej bariery większość nie może lub nie chce pokonywać.

Dzisiejsza technologia zbliża nas być może do momentu, kiedy realny stanie się udział każdego w procesie podejmowania decyzji dotyczących bytu wspólnego. Jest już pierwszy kraj na świecie (Estonia), gdzie 100% mieszkańców ma dostęp do Internetu, są technologie umożliwiające korzystanie z niego przez niewidomych lub sparaliżowanych, nie ma praktycznie granic wielkości i szybkości transmitowanych i przetwarzanych danych.

Internet może wypełnić kilka ról. Z jednej strony to po prostu narzędzie transmisji danych, umożliwiające oddanie głosu przez każdego. Co więcej pozwalające na bardzo rozbudowane wybieranie odpowiedzi z różnych wariantów i w różnych sekwencjach – coś, co jest niemożliwe w żadnym innym glosowaniu powszechnym. Narzędzie to może mieć też poważne wady. Na przykład weryfikacja prawdziwości oddanych głosów będzie wymagała specjalistycznej wiedzy informatycznej. Nie ma też pewności, czy przestrzegana będzie skutecznie tajność głosowania, czy „ktoś” nie zechce odszyfrować informatycznych kodów. Takiego ryzyka w przypadku kartki wrzuconej do urny nie ma.

Z drugiej strony, Internet może być środkiem niosącym informacje niezbędne do podjęcia publicznej dyskusji. Niezwykle proste jest opublikowanie projektów i dokumentów, także prosty jest udział w ewentualnej dyskusji nad nimi. Analogicznie łatwo jest ogłosić kandydatury w wyborach, ich charakterystyki oraz odbyć nad nimi debatę. To wszystko ma też i swoje zagrożenia. Z natury rzeczy Internet bywa medium powierzchownym. Teksty dłuższe, niż jedna strona, są niechętnie czytane i jeszcze mniej chętnie przyswajane. Anonimowość (choć niepełna) dyskusji ułatwia wypowiedzi pochopne, nie na temat, czasem kłamliwe lub obelżywe. To wszystko nie sprzyja głębszej refleksji, szczegółowej analizie problemów, mimo ogromnych technicznych możliwości Internetu i mimo łatwego dostępu do niego także przez najwybitniejszych intelektualistów i ekspertów.

Internet pozwala, nie tylko konsumować informację każdemu, ale i łatwo ją wytwarzać oraz rozpowszechniać, demokratyzując ten proces znakomicie. Nigdy jeszcze nie było tak, że każdy może w ciągu kilku minut udostępnić swój pogląd w każdej sprawie, każdemu człowiekowi na Ziemi. Oczywiście możliwościami takimi dysponują także ci, którzy opinią publiczną pragną manipulować. Dość głośno jest o sztucznie tworzonych opiniach na temat oferty różnych firm, rozprowadzanych przez specjalnie zatrudnianych pracowników, którzy w sieci odgrywają zadowolonych, lub co gorsza niezadowolonych, klientów. Nie jest technicznym problemem masowe, w dziesiątki milionów idące, rozsyłanie poczty mailowej albo zamieszczanie postów na forach, tworzące pozór przewagi pewnej opinii.

Istnieje też realnie, opisywane przez pisarzy science-fiction, ale i przez naukowców, zjawisko zachowań organizmów w roju. Niezależnie od indywidualnych różnic zdarza się, że „wirtualny tłum” podąża za liderem w kierunku, w którym większość całkowicie samodzielnie by nie poszła.

Co więc nas czeka?

Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Możemy być pewni dalszego rozwoju technologii, na dłuższa metę zapewne w nieprzewidywalnych dziś kierunkach. Obawiać się możemy Internetu „stabloidyzowanego” – powierzchownego, manipulowanego, sprowadzającego nas do roli głupich, ulegających stadnym zachowaniom lemingów. Możemy się obawiać sterowanego rozpowszechniania kłamstwa dla manipulowania tłumem.Obawiać się możemy filtrowania informacji, blokowania dostępu przez nieznane, anonimowe, państwowe lub pozapaństwowe, siły. Możemy zginąć pod zalewem informacji, danych, faktów, pytań.

Ale może być i tak, że każdy obywatel będzie miał możliwość posiadania stosownego poziomu wykształcenia, każdy uzyska dostęp do wiedzy niezbędnej, by zarządzać sprawami wspólnymi, każdy zechce w tym procesie uczestniczyć i uczyni to z dobrym skutkiem.

Mrzonka? Być może… ale moim zdaniem warto w nią uwierzyć na tyle, by zrobić wszystko dla osiągnięcia takiego stanu. Choćby dlatego, że byłby to jeden ze sposobów przełamania zagrożeń demokracji, o których mówiłem podczas Listopadowego Fermenciku 2010 [w tekście o tym kto i co zagraża polskiej demokracji].

27 kwietnia 2011